nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale trafiło wprost do nosa. wiatr zbiera wszystkie zapachy, które napotyka na swojej drodze, więc pytanie przywiał sam. gdzieś na wysokości więckowskiego – 1 maja. może trochę dalej. jak czuć miasto? jak mają się jego miejsca własne: suche, eleganckie, wilgotne, wstydliwe. miasto kolos, pod którego warstwami krzyżują się raz wąskie, a raz szerokie strugi cieczy. w tych drobnych naczynkach wibrują wody podziemne, piętrzą się i spływają węższymi kanalikami, zasilając spodnią warstwę miejskiej tkanki. przez sączki z drobin i kurzu wydobywają się na powierzchnię w postaci grząskich plam. efekt gąbczastej materii. wdepnie jeden czy drugi w bezwstydną glinę miasta i rozniesie je, rozchlapie, rozpleni.
czy każde osiedle pachnie inaczej? a może dzielnice zanurzone są w podobnych nutach zapachowych i dopiero razem składają się na wyciąg z łódzkości? czy aromaty widać, kiedy snują się wzdłuż wysokich pięter bloków widzewa, zniżają lot nad dworcem fabrycznym, żeby wsunąć duszność przez szparę drzwi na parterze kamienicy przy ulicy lutomierskiej? mają kolor i fakturę? zdaje się, że czerwony, rdzawy, z przypadkowymi zagłębieniami surowych skał i wypustkami na palce – jak na ściance wspinaczkowej.
marchew, rzepa, kalarepa, ziemniak rozgotowany w nakrapianym mundurku. jak od przepiórczego jaja. bez opcji wegańskich, klasyczne skrzydełka, szyjki, udka, piersi. może mleko i zjełczałe masło z owsianą bazą. nic na to nie poradzę. może chociaż rosół. tak, niech pachnie rosołem. warzywno-mięsne wywary oblepiają szczególnie bałuty i okolice. siadają ciężko na welurowych obiciach foteli, ramach lóżek i przysmalonych zasłonach. potem idą w świat z każdym mocniejszym dotknięciem. uwalniają się w zdecydowanych gestach lokatorów. drzemią w przetarciach materiałów i w puchatych dywanach – pod piętami mieszkańców. zostawiają tłuste ślady na kuchenkach i palcują szkło.