
kontaminacja: el carmel po łódzku
w ciało miasta wjeżdżamy miękko. autobus rytmicznie kołysze się w stronę widzewa. razem rozsuwamy sieć naczyń: żyły, tętnice, aorty kolejnych kwartałów. dzielnice uginają się pod ciężarem pasażerów podrygujących miarowo w sztywnych fotelach łódzkiego zbiorkomu.
nic nie płynie w jednym kierunku. wszystko płynie ze mną: ciasne mieszkania z ciepłym światłem, ich soczyście gołębie wnętrza, jedne płasko, drugie gęsto impasto. płyną cienie rozpalonych dyskutantów. wznoszą toast za siebie i za światło, w jakim regularnie dzielą się swoimi i obcymi ciałami. bez zobowiązań i na jeden telefon z głośnomówiącą/głośnojęczącą. mijamy rozświetlone kamienice wzdłuż alei piłsudskiego. z piętrowymi detalami. we wnętrzach perskie i jutowe dywany, boazerie, kasetony, stylowe stołki z januszowych peerelów, lampy w kształcie pełni księżyca i kryształy ze śladami krwistoczerwonej szminki.
czy przypominasz sobie miejską dżunglę szkolnych sekretariatów lat 90. połacie paproci ledwie widoczne zza chmury dymu papierosowego. i sekretarzyce, które wchodzą całe w przegiętych żakardach, z fakturą wyczuwalną pod spojrzeniem; albo te w bordowych welurach tuż przed kolanem i całą resztę: są wulgarne, wolne, zimne i niezależne. w plastrze ust wyraźny grymas, drobne zmarszczki jako depozyt emocji, który nie odciska się na szkle. tylko zamiast kryształów archiwalne teczki na półkach ulepionych z kurzu i herbaty z cukrem. czy przypominasz sobie dżunglę szkolnych sekretariatów?
tymczasem
wjeżdżamy jednym ciałem w tę noc razem autobusem 96. tniemy chłodne, już listopadowe powietrze. dzielimy się miastem, zatrzymujemy kadry wstrząśnięte i zmieszane. zachowujemy w pamięci skrzyżowania szerokich ulic. głośna aleja piłsudskiego z mrowiem na sienkiewicza wdziera się pod powieki z mgławicową precyzją. tylko spróbuj tego nie zauważyć. mogłabym przysiąc, że podczas tej jazdy kilka razy udało mi się dostrzec ślady sypialnianego gorąca, który erotycznie skroplił się na schłodzonej późnym popołudniem szybie. noc skraplała cień na sinych piersiach ptaków, którym udało się przeżyć kolejny dzień w mieście z czerwieni, cegły i betonu. gołębie kruszyły skrzydła, odlatując z okolicznych placów w zacienione wilgocią łódzkie detale i kompozycyjne zamknięcia elewacji: szerokie gzymsy i miejsca po poległym ptactwie.
w oddali kilka policyjnych suk, karetka na sygnale wkurwia suchych kierowców w szczelnym tunelu na trasie w-z. wolę pomylić awanturę z erotyką. pewnie się mylę i kryminalni rozwiązują sprawy z domu złego.
w drodze na łódzki widzew można się schować, zamknąć i płakać anonimowo. albo cieszyć. można jednocześnie robić jedno i drugie. nikt nikogo z emocji nie rozlicza. nawet ich nie dostrzega. no chyba że postanowi przyjrzeć się gestom i grymasom.
tak było na przykład z przeglądaniem książek do nauki języka obcego. kto nie ma tego doświadczenia z czasów przedszkolnych czy wczesnoszkolnych. ilustracje przedstawiały bazowe sceny z życia codziennego, puch dnia powszedniego: pani wychodzi z pieskiem, pies pana ciągnie na smyczy, kobieta z bagietką pod pachą zmierza czule w stronę czerwonego kabrio, dzieci jedzą piasek w piaskownicy albo uciekają przed pająkiem. świat kręci się wokół podwórka, osiedla albo centrum metropolii – zawsze w izolacji. ilustracje z drobno zaczernionymi dymkami nigdy nie przystawały do polskiej rzeczywistości, w której wyrosłam.
gesty przedstawionych postaci były tam zawsze szerokie i zamaszyste, spojrzenia jasne i wyraźne, a emocje czytelne. narysowane dzieci były jakby małymi dorosłymi. pozbawione ciastowatego przedszkolnego ciałka wydawały się jędrne, mocne i przedwcześnie pokryte delikatnym jasnym włosiem; nie meszkiem, tylko włosiem wychylonym w kierunku dorosłości. włosy miały gęste, śliskie i lśniące, najczęściej upięte w wysoki koński ogon.
dopiero po latach przekonałam się, że ten świat gestów i grymasów jest na wyciągnięcie ręki – wystarczy rzucić większym kamieniem i trochę dalej – w stronę europy. nagle okazało się, że pani z bagietą faktycznie drepcze na obcasach, w opiętej czerwonej skórzanej sukience w stronę kabrio, z którego macha do niej mężczyzna w śnieżnobiałej koszuli, z jedwabnym szalem owiniętym wokół opalonej szyi. akurat ten kadr jak z boleśnie oczywistej reklamy proszku do prania, ale tak chyba mogłoby wyglądać skrótowe przedstawienie, abstrakt, wyciąg, esencja z fenomenu klasy tzw. najwyższej. czymkolwiek by ona nie była.
żadnych kompleksów – po prostu w tych podręcznikach mieli może bardziej czujnych ilustratorów albo operowali bardziej swobodną kreską, dorysowując wizualne ekwiwalenty ruchu wokół wizerunku/kształtu/figury postaci.
***
dziewczyny ze śląska,
nie interesuje już rozpad ani dekompozycja
bo one są
boleśnie są
i wciąż są
niewysmażone
surowe
jak wszystkie nieszczęśliwe ptaki szczególnie gołębie
w tej części polski – tylko trochę zdelokalizowanej względem pępka świata
może z tego się wyrasta?
raw steak better not
well done