i wtedy chcę iść dalej, ale upadam. leżę na wznak twarzą do ziemi. wsączam w siebie zimny deszcz i lekko podgrzane płytkim oddechem powietrze. limanowskiego na wysokości włókniarzy przechodzi w aleksandrowską. to w tym miejscu może skończyć się opowieść. tuż przy porowatym krawężniku. mokrym, a nie suchym (jak mówią, „łódź będzie pustynią”).

tu, tymi ulicami, już nie chcę iść dalej. zawsze były brunatne, czerwone albo sine i czarno-szare. i zawsze zdarzały się te same wypadki. barbiturany procenty speedy i dramy. niezmiennie. przetrawione i wyssane ze starych plastrów, wyskrobane z odpadów. to też wypadki? wciąż się zdarzają, jakby kierowcy i piesi grali w tej samej psychodelicznej operze. żadnego kontratenora, za to wszyscy z aspiracjami. barytony mają w rurach wydechowych, które gwałcą miasto każdego dnia od nowa. patriarchalny mech obrasta sopranistki.

w aleję można się wsłuchać. dumnie brzmi: włókniarzy. wtedy sinym szumem ulula cię, spacerowiczu, do snu gęstość motorów z siermiężnymi wąsami do pasa z nogą na pedale. do gazu! (widziałam na kilku manifestacjach w mieście łodzi i takie kadry)

teraz leżę twarzą do ziemi, z rękami rozpostartymi na bok. szeroko jak te gołębie. z palcami zagarniającymi lodowaty żwir w glucie błota. nic się nie klei. można płakać anonimowo jak w łódzkim zbiorkomie, kiedy ktoś zdzieli cię po łydkach reklamówką wypchaną nagimi kurczakami. powiecie, że „nie może być…”, ale widziałam te okropności na własne oczy w autobusie linii 79. pani nie była elegancka, a kurze pazury przedzierały żółto-czarny napis na reklamówce „netto” albo granatowej „aldi”. nie pamiętam dokładnie. wolałabym nie.

tymczasem robi się ciemniej i dzieciaki wybiegają z mcdonald’s z pustym zestawem happy meal, który nie trafi do kosza. mimo wszystko fajni są. tak zwyczajnie fajni. czy tylko mnie się wydaje, że każdy z nich wygląda tak samo, czyli jakby zszedł w rytmie k-popu z koreańskiej dramy?

przechylam głowę. i pomarańczowe latarnie opowiadają o bezlitosnej mżawce. nie ma w sobie nic z romantycznego obłoku, tylko wycina umiejętnie i równo znak niepokoju na granicy listopada i grudnia. w słabym świetle łódzka chmura jak ludzki obłok: dymna.

i wiesz…, jakby cię nie było. mrowie wędruje od tyłu głowy do czubków palców. lekko puchną, czerwienieją – szczególnie ten mały pulsuje. ciałem wstrząsa dreszcz i po nim przychodzi następny. liczysz jak wtedy, kiedy matka opowiadała ci o odstępach między grzmotem a piorunem – wtedy nadchodzi kolejny dreszcz, który wytrąca jeszcze wilgoć z szeroko półprzymkniętych powiek.

zdaje się, że cierpisz, ale kogo to obchodzi, skoro leżysz krzyżem w pustym pasie między torowiskiem a restauracją; konkretnie w trójkącie: torowisko, żabka, restauracja i pozszywane z kawałków ciało cuchnące jak pies. „jak pies”. gdzie grali frazę o końcowym psie? w jednej z powieści ważnych dla świata. pamiętasz, przechodniu? psem zakończył swój rozsypany tekst wielki niski człowiek z pragi? pamiętasz?

chcę, żebyś pamiętał. a ty mogłabyś przysiąc, że to perlisty deszcz trąca pobliskie blaszaki. że robi się cieplej, bo nic już nie dzieli cię od ziemi, nawet płyta chodnikowa. i mogłabyś przysiąc, że cała przyjemność po stronie rezygnacji.

Dodaj komentarz