I

podróż składa się z uderzeń serca. ma swój rytm, puls, tętno. nie wiem, ile uderzeń na minutę ani na godzinę. zadaję sobie pytanie, jak robi pociąg i szukam w głowie prostej odpowiedzi: tu-tu, tu-tu, tu-tu. czy rytm synchronizuje się z tętnem podróżnych? każdego z osobna? tej kobiety siedzącej naprzeciwko w pomarszczonym czarnym golfie również? i tego mężczyzny po mojej lewej stronie, który na zmianę zakłada ręce na krzyż i opiera otwarte dłonie na kolanach. jest w szarych spodniach w jodełkę. w kant. i tu się dziwię, bo jego chude suche ręce obciągnięte są grubym poliestrowym ściągaczem. ma na sobie szeleszczącą bomberkę w neonowe wzory. drastycznie, myślę. spodnie w kant i disco polo relax. w jakim rytmie bije ich niespokojne serce? egzystencjalistki, niedzielnego turysty i moje?

za każdym razem wyobrażam sobie światłoprzepuszczalność. halo, czy jestem widziana? czy mnie dostrzegasz? hej, ty tam, który siedzisz z rękami opartymi na kolanach, halo. czy słyszysz, jak biorę cię na języki i kontrastuję z kobietą w czarnym golfie, której być może sam się przyglądasz? czy ona nas słyszy? czy my ją słyszymy? przecież w tym przedziale myśli zderzają się jak bałtyckie fale. raczej spokojne, ale zagarniające. fale z ambicjami przejęcia właściwości. i tak sobie jedziemy pozornie obojętni na wzajemne nieme nawoływania.

pan disco relax sięga do kieszeni. szeleści poliester i zmięta foliówka z przekąskami. pewnie chce zagłuszyć te fale, myślę. precle z solą, paluszki z makiem, kostki gorzkiej czekolady od mamy z koluszek. zdążyła wrzucić mu je do kieszeni na do widzenia, kiedy jedną nogą był już na pokładzie pociągu o imieniu słowacki relacji warszawa wschodnia-wrocław główny. siedzi koło mnie i miętosi torebkę, wytrzepuje z niej okruszki i liże dłoń, która po chwili spokojnie wraca na kolano poruszające się w rytmie pociągu imienia słowackiego.

pani egzystencjalistka patrzy. trochę spode łba, a jednak zza szkieł solidnych okularów w masywnych oprawkach. pewnie jej fale również w odwrocie. puste. nic nie zagarnęły ani z tego widowiska, ani słuchowiska. tylko bałtycki muł i piach. teraz się kotłują, zaciągają aż pod szwecję. chyba lekko stęknęła. to pewnie w akcie desperacji, to stęknięcie, myślę, kiedy wokół butów pana disco relax rośnie warstwa okruchów po życzliwym pożegnaniu mamy na szarym peronie dworca kolejowego w koluszkach.

II

dworzec kolejowy wrocław główny rozkłada swoje fałdy i zagłębienia pod moimi powiekami. z każdym krokiem słodkawa woń dolnego śląska oplata szczelniej. mam ją we włosach, na szyi, za uszami. mierzę się z prostą drogą. z chłopcem i bez chłopca, bo po co.

prosto w złote miasto z czerwonej cegły strzeliste

sucho wilgotno piasek pod butami chrupie głośno

ktoś biegnie z papierosem w kąciku ust nie dogasa płomień

ktoś stęka śpiewa rymuje

inny szoruje stopą zapakowaną w siatkę z dużym kolorowym logo

też idzie, tylko ciężej

powiedz mi, rzeko, skoro cię słychać tak wyraźnie,

kto łowi cegły i zbiera z ciebie niebo?

czy inny z kolorową siatką spaceruje wzdłuż twojego brzegu?

czy zbiera refleksy i chowa je za uchem

niedopałki

i dziwię się sobie, że proza taka twardsza, a słowa miękkie i w ruchu uciekają niezapisane.

zagrożeniem jest zapomnienie. zagrożeniem jest materialność ruchu, który zginie.

i dziwię się sobie, że wiem, którędy iść, więc zostawiam google maps w kieszeni. chłodzi. ulicą świdnicką lub kołłątaja w kierunku rynku.

jestem zdziwieniem. w kieszeniach na wszelki wypadek mam cały świat, ale idę z pewnością kogoś, kto już tu był. z chłopcem i bez chłopca. bo po co.

III

wrocław – rozłożysta przestrzeń, którą można obrysować i zamknąć w kształcie dość zgrabnej chmury. jak każde miasto, składa się również z imion. są obrazowe: ulica więzienna, nożownicza, kiełbasiana, garbary. na zbiegu ulicy rzeźniczej i nowy świat krzesło kantora. rzeźba wysoka na dziewięć metrów. wygląda majestatycznie i imponująco. podchodzę bliżej i nie mogę odkleić się od pustki, która osiadła na betonowym krześle. przedmiot użytku codziennego, rzecz prozaiczna, “rzeźba niemożliwa” (jak nazywał ją autor) miała być w centrum ruchu ulicznego, ruchliwości materii, życia. tymczasem głucho w tym zagięciu miasta. i wieje wiatr. wokół betonowych nóg wala się trochę foliówek i tłustego papieru. utknął tu kubek po napoju z fast foodowej sieciówki i jakieś kopce niedopałków wkopane w ziemię. puste krzesło, które źródłowo i ostentacyjnie zagarnia metafory samotności, stoi podwójnie wyobcowane. i nawet wiatr wieje tu jakby mocniej. przemyca resztki miasta. i upojonych bohaterów przestrzeni. niejeden skuszony wysokością instalacji wdrapuje się na siedzisko, z którego ściągnąć mogą go tylko służby porządkowe. jak zabłąkany kot, który wiedziony wewnętrznym przymusem, wspina się na zbyt wysokie drzewo. koty i ich proste piosenki unoszą się w górę. i wyżej. opadają na wrocławskie dachy. prześlizgują na balkony w kształcie kuwet i przez uchylone okna wpadają prosto do ucha zaspanych mieszkańców. śnią o nocnych przygodach dachowców.

IV

rzeka płynie. ludzie chodzą parami: jedno uderzenie serca i cztery kroki na raz. powietrze drży od nadmiaru cieni. słowa przemieszczają się. jakiś czas towarzyszy mi pies, ale potem bardziej interesuje go jedna z pachnących bram niedaleko ulicy włodkowica. wymianiem myśli na drobne i kofeinę. znajduję wolne miejsce w mleczarni, niedaleko synagogi pod białym bocianem. drewniany stół, bukiet z suchej herbaty, rumianku i jarzębiny, kilka ziaren kawy na drewnianej podłodze. szumy, szmery, szepty. jak w wyciszonym ulu. mleczarnia o tej porze płynie miodem. ze ścian patrzą na mnie potencjalni przodkowie. znak, że ściany mają uszy. dopijam swoją smolistą czarną i wychodzę na zewnątrz, gdzie dwie hiszpanki kłócą się o polaka. wygląda na wycofanego, ale zadowolonego – skroluje fejsa albo siedzi na insta.

V

mogłoby też być jak wszędzie.

kamienice i bloki szeroko otwarte na resztę świata.

okno w okno. lekki wiatr. lekki zmruż.

dalej

złote firanki, ciepłe światło, białe kafelki

rdzawe zasłony w róże jerychońskie, a za nimi dym i gorąca miłość pod zieloną ścianą z ciężkim srebrnym krzyżem.

para. ciało skrapla się w wąskich przestrzeniach ramy

dalej

brzoskwinie, morele, śliwki.

napięta skórka, meszek. miąższ ciasno oplata pestkę. niby słodki, ale jak dłużej potrzymasz na języku, to poczujesz gorycz. smak miodu i grzybów. trochę ziemi.

mogłoby też być wszędzie, ale tu nigdzie się teraz stąd nie rusza.

VI

miasto płynie. w odrze zanurzyły się pobliskie budynki, niebo i powpadały wszystkie chmury bez kół ratunkowych. na brzegu wyspy słodowej ktoś modli się o deszcz. każde słowo w obcym języku rozpina na klamerkach ponad rzeką.

VIII

wrocław budzi mnie snem o jerzym grotowskim. nie wiem, kto śni w tym kształcie. mogę być mają komorowską albo ryszardem cieślakiem. w teatrze 13 rzędów albo w teatrze laboratorium za gęstą zasłoną widzę siebie. i mam świadomość, że oglądam radość poszukiwania. gdyby nie ciekawość, gdyby nie ona, nie miałoby sensu uparte podglądanie tego, co pozornie ukryte. przejście żelaźnicze i zaułek grotowskiego to w sąsiedztwie wrocławskiego ratusza miejsca wyjątkowe. tu pielęgnuje się pamięć o człowieku, o osobowości, o metodzie, o teatrze i jego przyjaciołach. tu, w przejściu żelaźniczym, znajduje się instytut grotowskiego i czytelnia ludwika flaszena, którego spotkałam pewnego wieczoru nad sekwaną, podczas wizyty w bibliotece polskiej w paryżu na wyspie świętego ludwika. potem spotkałam tam jeszcze ritę gombrowicz i suzanne mrożek. wszystkie spotkania, krótkie i dłuższe wymiany słów, prawie przypadkowe. takie na zawsze. zakładam, że dzieje prywatnego chodzenia również pielęgnują swoją korzenność. pamiętam, że do biblioteki polskiej w paryżu chodziłam szybko i najdłuższą trasą, starając się nie stracić z oczu szkiców na ciele miasta w samym centrum europy. narracja nie czeka na narratora. poddaje się mu, ale zniecierpliwiona brnie przed siebie. i tak do końca świata. i zawsze dłużej. koniec opowieści to fikcja. idziesz i potykasz się o zdarzenie. możesz je wziąć w palce i obejrzeć pod lupą. w szczelinach zdarzenia zawiniątka, zwoje do rozszyfrowania, zaczyny słów, zalążki akcji, bohaterowie pozostawieni w bladym zarysie. paryski bruk czy wrocławska ulica – chodzenie tworzy opowieści, podpowiada rozwiązania fabularne, wkrada się do snów tych, którzy śnią ciekawość.

Dodaj komentarz