droga na północ. północny wschód. droga wyboista na podlasie. do miast i wsi pomiędzy kościołem, synagogą a cerkwią. miała być podróż autobusem. trudno, nie znalazłam przystanku. przyznaję, wpadłam w lekką panikę. zdarza się, pomyślałam. nie, niestety, prawda jest taka, że zanim pogodziłam się z odjazdem autobusu z placu defilad beze mnie na pokładzie, to wpadłam w lekką panikę. moje emocje zawiązały pętelkę na części mózgu odpowiedzialnej za zdrowy rozsądek. jeszcze w ostatniej minucie wierzyłam, że przewoźnik nieznanych mi wcześniej linii podjedzie po mnie na przystanek oznaczony jako centrum 53. chwilę po wyznaczonej godzinie dopadła mnie myśl o wyobraźni jako przestrzeni, gdzie hula wiatr, mróz, bezdroża, pola, wertepy.
i tak trwam w swoim chłodzie, kiedy od wschodu napływa mroźne powietrze. na lewym policzku krzepnie wilgoć. szukam alternatywnej drogi. szybko okazuje się, że dworzec centralny, to eldorado myśli wschodniej. sprzyja mojej podróży. mam sto jeden połączeń na podlasie. skręcam w stronę pałacu kultury i nauki. w stronę białegostoku.
mam gołe kostki i kiedy idę we fluorescencyjnych światłach warszawskiego wieczoru, w okolicy nogawek po raz pierwszy tak dokładnie mogę zobaczyć nieopalone miejsca – ślady po lecie i rzemykach od sandałów. drobne przypomnienie o coraz ciemniejszej drugiej części roku. prowadzę za sobą niewielki bagaż. trochę jak posłusznego psa. podziwiamy wysokości warszawy, która chowa się nam pod warstwą mgieł. im bardziej patrzymy, tym bardziej jej nie ma.
relacja warszawa białystok sprawia wrażenie stablinej. pociąg zbliża się do stacji białystok – notuję melodię białostocczyzny. do pozazdroszczenia fonetyczna faktura tego miasta. mijam bohaterów monte cassino. najpierw ulicą świętego rocha, później długą ulicą lipową przedostaję się do centrum. w oknach podlaskich kamienic światła zwiastują późną porę. można dostrzec przysypiających przed telewizorem ludzi. niektórzy moszcza się w pościeli jak zwierzęta na swoich derkach, powłoczkach, poduszkach. duże okna. bladożółte światła omiatają czyjeś pośladki.
z każdej strony tej części miasta widać bazylikę świętego rocha. śnieżnobiała wieża góruje nad znużonym miastem. będę się jej przyglądać w świetle dnia. wygląda na niezwykle fotogeniczną. zawsze od nowa dziwi mnie, że mieszkańcy miast mijają swoje przestrzenie z obojętnością. przemykają, niektórzy z kapturami na głowach albo poowijani szalami do wysokości czoła. oddychają do siebie. mówią do siebie. nie zagadują. jest miejsce na dyskrecję i intymność. relacja ja-ja. relacja pełna czci.
białostocczanie są raczej nieśmiali, małomówni, mamroczący. może nie chcą wchodzić w kontakt z przybyszami. tego nie wiem. uważam, że powinni śpiewać, mówić głośno i coraz głośniej. melodia ich języka to miód dla uszu mieszkańców centralnej polski. to jest język, który drży, rezonuje, odbija się od kamienic, ulic, chodników, dachów i framug, trafiając z powrotem do buzi właściciela. to złoty język polski wielokulturowej. jak w soczewce skupiły się w białymstoku wyznania i narodowości. język jest wielkim kamiennym garem, w którym się miesza. słucham uważnie. to przyjemność bycia w dźwięku. polifoniczne dzielnice białegostoku pokonuję z nadzieją na rozmowę.
rynek kościuszki, kuchnia kresowa, kuchnia podlaska, jednak kilku młodzieńców zalewa się keczupem. mają tu dobrą pizzę na kawałki i naleśniki. połowa centrum pachnie piecem kamiennym, ziołami prowansalskimi, czosnkiem i oregano. ktoś w świetle telefonu. selfie na tle baru szybkiej obsługi. staram się widzieć, wytężam wzrok, ale wciąż dostaję w ucho. jest inaczej niż wszędzie, a jednak podobnie. dlatego myślę o rozległej mapie tej części polski. piszę o skórach miast, ale są miasteczka. mniejsze miejscowości, które uwiły sobie gniazdo w mojej wyobraźni po spotkaniu z wielokulturową stolicą podlasia.
białystok jest bielą, chłodną żółcią i ciepłym pomarańczem. o świcie fasady kamienic wyglądają jak ułożone warstwami skórki cytrynowe. pachnie limonką i drożdżowymi bułkami rano parzę mocną czarną kawę. mam pokój z widokiem. w ciągu dnia światło wędruje wzdłuż wypukłości kopuły cerkwi świętego mikołaja cudotwórcy. do południa promienie słońca wpadają wprost na przykurzone biurko. kilka minut po dwunastej robi się ciemniej. światło ginie za cerkiewną kopułą, omiata jej kształty. jedno dłuższe zaćmienie słońca w ciągu dnia. mam podlasie pod językiem i w kąciku oka. jestem tu, żeby podglądać, pod jakim kątem promienie układają się na chropowatej skórze miasta.
idę bulwarem zachodzącego słońca w stronę pałacu branickich. mury nikomu się nie kłaniają. robię przystanek przed psem kawelina. głaszczę twardy chód. pies nie zjada mi ręki. podobno to dobrze wróży. w złotym świetle pałac branickich rozwija przede mną całe swoje bogactwo. w ogrodzie spotykam diabła piszczałkę i parę kamiennych panien. tak naprawdę w takich miejscach zawsze szukam faunów. znajduję satyra, nimfy, najady, alegorie, znaki zodiaku, żywioły, mitologiczne postaci. czuję ich wzrok na sobie. ktoś kicha, mruga, przewraca oczami. w ogrodzie mieszkają kamienne figury, który opowiadają sobie nawzajem szeptem historie wyczytane w spojrzeniach obcych. cytrynowe światło wpada w załamania okolic nosa i zatrzymuje się na górnej wardze najady. pod dolną zapada cień. za ogrodzeniem współdzielę wspomnienie.
zatrzymuję się przed strzelającym krzewem z pękającymi owocami. Strzelającym – chyba tak nazywaliśmy go w dzieciństwie. to rozłożysta roślina z białymi, pełnymi soku kulkami – soczyste głośno pękały pod naszymi butami. wracaliśmy do domu z lepką trującą mazią na gumowych podeszwach. mama krzyczała, żeby zostać w przedpokoju, nie roznosić tego świństwa dalej. skąd wiedziała, że całe południe pękaliśmy owoce śnieguliczki. rzucam jedną. pęka zanim zdążę ją nadepnąć.
jak każde miasto białystok składa się z warstw, zakamarków, fałd i płaszczyzn. ma swoje zagłębienia, załamania i schowki. nie za bardzo pnie się w górę. posiada puste przestrzenie, wokół których wyrosły bloki z wielkiej płyty. żeby dotrzeć do pomnika wielkiej synagogi, trzeba potknąć się o małe osiedlowe ogródki należące do szczęśliwców, którzy zamieszkując partery, anektują zalążki przestrzeni zielonej blokowiska, obietnice podlaskiej dżungli na własność. takiej wypieszczonej i wypielęgnowanej pod krasnale, fontanny, łabądki, krzesełka i inne ogrodowe substytuty bogatej fauny, flory oraz postaci fantastycznych. to takie miejsca do zagospodarowania nadmiaru. jak dodatkowy gen, cząstka odpowiedzialna za wyobraźnię i wywrotową estetykę. nad białostockimi ogródkami pochylają się turyści. próbują odnaleźć zabytki i inne punkty turystyczne wypisane na urzędowej mapie.
białystok promienieje. dlatego trzeba wejść w tkankę dumnego podlaskiego miasta i zaszyć się w obrazie i w słowie. poświęcić czas na alternatywną i oficjalną opowieść białegostoku o sobie samym. nie dać się okraść przedstawieniom ziejącej betonem współczesności. spod jej warstwy prześwieca białostockość wolna od brudu. otwierasz ucho, wytężasz wzrok. między blokiem a pustym polem, od kościoła, synagogi do cerkwi ziemia śpiewa historię swoją i jej mieszkańców.
piesza droga do cerkwi świętego ducha przebiega przez ziemię apokaliptyczną, niczyją. na trasie nie mija mnie nic oprócz rozpędzonych samochodów. wiadukty, wiadukty, przejścia – jak w grze o przetrwanie. próbuję więc zbierać trofea w postaci cennych myśli własnych. plus pięć do spełnienia. aplikacja zlicza kroki: czterdzieści tysięcy. na szczęście nikt nie dzwoni – mogę pisać tę pustkę. oddycham z ulgą, kiedy na horyzoncie dostrzegam park. zielono, spacerowicze, psy, dzielnica antoniuk. nagle czuję się bezpieczniej, chociaż wszystko dookoła spowija mrok. dźwięki samochodów nie wtrącają się w wolną przestrzeń między moimi krokami a płytą chodnikową.
z daleka dostrzegam fantastyczne formy kopuł podświetlonych stłumionym białym i żółtym światłem. obiekty sakralne mają swoją ściszoną intymność, a jestem daleko od centrum. przed nikim nie muszą się obnosić swoją nocną ostentacyjnością. tu nie ma turystów. są tylko tacy piesi postrzeleńcy, jak ja, którzy wydeptują trasy w mniej lub bardziej niecnych zamiarach. nie rozmawiamy z sobą, tylko mijamy się bez pozdrowienia. nawet nie patrzymy sobie w oczy. wchodzimy, wychodzimy, przecinamy swoje szlaki z zaciśniętymi ustami. może to zasługa nocy. nie otwieramy się przed sobą. wędrowiec na trasie – ciche znikąd donikąd.
zza szyldu nad białą budą wyrasta wieża cerkwi świętego ducha. chwila konsternacji. dochodzę do przytomności. uświadamiam sobie, że to największa świątynia prawosławna w kraju. ubogie ma sąsiedztwo, myślę. właściwie w takiej obfitości kształtów wszystko mogłoby wydać się biedniejsze, niż jest w rzeczywistości. biały szyld na czole budki musi należeć do jakiegoś punktu nadawczo-odbiorczego, ponieważ na froncie dość biednie wyglądającego wykwitu zawisła również informacja o firmie kurierskiej. wierzę w ruch, dlatego uważam, że to jednak miłe sąsiedztwo dla prawosławnej świątyni. myśli uciekają w stronę miejscowości mniejszych, tykocina, sokołówki, czarnej wsi kościelnej, czeremchy, białowieży, w stronę grodna. w stronę śnieżnych drzew, zmarzniętych ławek, lutych domów, stawów, jezior skutych lodem. dziki, dziki wschód. całe połacie do rozwinięcia. odchodzą opowieści. trzeba je przyszpilić, złapać za koniuszek uschniętego słowa. odnowić narrację o podlasiu.
