warszawa centralna

lipcowy skwar. czytam informację o tym, że dzisiaj budynek dworca centralnego został oficjalnie wpisany do rejestru zabytków. nagłówek głosi, że to najnowszy epizod z bogatej historii tego miejsca.

złota godzina. wąska strużka światła ślizga się po białych kafelkach kafelkach. śliska jasność razi w oczy akordeon grajka. krzywe dźwięki, te same melodie. pod każdą szerokością geograficzną podobna cygańska nuta. bardziej rzewna niż żywa. warszawa centralna. neonowa stolica środkowo–wschodniej europy. masz trochę sosu na brodzie. chyba czosnkowy, tak czuję. spływa po czarnej brodzie. blaszaki z kebabami. weź to, człowieku, zetrzyj chusteczką higieniczną. hermes, jak tak idzie ze skrzydełkami w adidasach, mówi, że tylko na bogato. bez fałszywej skromności.

centralna była szemrana. pamiętam. przyjeżdżałam tu z rodzicami i gubiliśmy się w korytarzach podziemnych. błądziliśmy w sieci podejrzanych zakrętów. kręciliśmy w kółko. maszerując w podziemiach dworca centralnego. nie raz zdążyliśmy nawet zgłodnieć i obetrzeć sobie stopy w nowych sandałach. prosto, prosto, skręt w lewo. albo w prawo. witryny wietnamskie, chińskie, koreańskie, tureckie, polskie. laczki, papucie góralskie, szpilki, zazdrostki, koronki, róże pudrowe i fuksja, koszule od projektantów z kozich zakamarków. swąd spalonej musztardy i zimna herbata w poczekalni zainstalowanej na wieczność. tam kilka okazów zdrowia. reszta przysypia po przekątnej, pochrapuje i gubi ciężkie monety, które turlają się zgodnie ze spadkiem podziemnego korytarza.

dworzec centralny: mekka zziębniętych, nocnych zwierząt i panów ciemności. kropelka alkoholu na pocieszenie. dla pana w czerwonej bejsbolówce. kropelka pod nosem. na wąsie. I kolejna spływa, skapuje na posadzkę. uzbierał już sporą kałużę. i ona się rozlewa, rozłazi jak pan w szwach coraz szerzej i szerzej. do pęknięcia. eksplozji. wybuchu gniewu.

centralna niczego nie trzyma w ryzach, wolno ją bezkarnie szczypać w chrupiate czerwone poliki. rewolucyjna z lewej i wyzwolona z prawej. punkówa z urodzenia. co jakiś czas korytarzem przemknie policjant, który szczerze wolałby czmychnąć przez dziurkę od klucza – gdyby go tylko gdzieś nie zapodział albo nie sprzedał. po zejściu do podziemia nie pamięta nic. nie jeden skarżył się na dolegliwość krótkiej pamięci. myje zęby i goli się, powiedzmy na grochowie albo na ochocie czy nawet w śródmieściu, żegna się czule z żoną i dziećmi, łapie najbliższy tramwaj, krótka trasa pieszo i schody w głąb dworcowej otchłani. żółta czeluść. polsko–czerwona febra. niepamięć. policja wkłada ręce w przepastne kieszenie wypełnione chrupkami i półbagietami z nielegalnej hurtowni mięsa. zapach wżera się w ściany i pasażerów, wchodzi pod ławki i rozsadza przestrzenie między kaflami. tłuszcz, a nie krew i prąd czy gaz, płynie w arteriach warszawskiego dworca. oka twardnieją. drobna miażdżyca, nikt nawet nie zauważy.

modernistyczny rosół. oka dryfują na wodzie w podziemnej fontannie. biało–czerwonej marmurowej, sprowadzonej z włoch. pod skrzyżowaniem alei jerozolimskich z chałubińskiego. biało-czerwona marmurowa. wrzuć monetę, chłopiec nie chce, ale dlaczego, wojtuś wrzuci ciężką monetę, aż chlupnie, zadzwoni o marmurowe dno. był podziemny zdrój, a co było, a nie jest, pisze się w rejestr.

małe dworcowe, podziemne miasto. kombinacja przejść. rozgwieżdżony tekst napisany na jednym oddechu, najpewniej donos. tu nie dochodzi światło. stąd problemy z wewnętrznym systemem nawigacji. gwiazda godziny południowej i północnej – hermes cicho wznosi się i żegna orfeusza, który ugrzązł pod biało–czerwoną fontanną. nie zdążył wrzucić monety w zdrojowe wody. może bardzo nie chciał. jedno jest pewne: nigdy tu już nie powróci.

Dodaj komentarz