ogólnie narzekamy na brak bezpieczeństwa, zieleni i brud. mieszkańcy
stettin. bliżej stąd do berlina niż do warszawy. miasto pisane z pamięci ulega przetworzeniu. siadam. chcę pisać miastem. chcę pisać miasto. pamięć ma potencjał tańca. wspomnienie ulega rytmizacji i pulsuje. pulsuje obraz przestrzeni w zachodniopomorskiem.
czytam szczecin przez pryzmat jego wilgotnego światła, bo pociąg z drawska pomorskiego nurza się w zieloność na prawie całej trasie – aż do stargardu szczecińskiego. potem w większości był już beton. kilka opuszczonych stacji kolejowych przez okno dudniącego szynobusu. kaszlący mieszkańcy pomorza zachodniego. dużo dzieci, okruchów, suchych bułek i zachowawczości dużo. przepraszam, to nie góry. przepraszam, to nie śląsk. wierzę, że mieszkańcy pomorza noszą światło w sobie. wierzę.
w końcu to w centrum szczecina, tuż przy wałach chrobrego, gąbczasta twarz ostrzega mnie po raz pierwszy: a tak kolorowo ubrana nie boi się sama chodzić?
czytam szczecin przez pryzmat jego wylinki. lokacja na prawie niemieckim, delikatny peeling, skrobanka, sucha skórka za suchą skórką aż zbierze się biodegradowalny kopczyk. lokacja na prawie niemieckim, kopczyk roznosi wiatr. skórka na powrót przylega do kamienic. i tak odlezą.
otwieram notatnik, szkicownik, dokumenty googla. w plikach i folderach miasto zachowało swoją rubaszność, jarmarczność i zblendowany kolor: czerwień, rdzę, trochę pomarańczu i brązu. nawiało wilgoci nie wiadomo skąd. trochę brudny róż. bury róż. na rdzy skrapla się para. blisko do morza, mówią. szczecin leży nad morzem, myślą.
w sumie dobrze myślą. albo inaczej: jest w tym myśleniu o morzu surrealny konkret. nurty odry są zmącone. głęboki przypływ. odpływ. to na odrze zaczynają się wewnętrzne wody morskie. ruch wielkiej wody. ciekły introwertyzm. wewnętrzne życie bałtyku. cicha narracja morska. przez zalew szczeciński i świnoujście statki wypływają na bałtyk. technicznie jesteśmy nad morzem. wystarczy wychylić się za most północny na trasie zamkowej.
pomerania rulez – głosi wydzierka w ścianie. rzeka płynie. odra płynie. życie miasta poci się nad wodą.
miasto zasługuje na techniki wodne. szczecin zasługuje na akwarele.
wychodzę z dworca głównego na owocową. ładna nazwa dla ulicy z letnimi jagodziankami, myślę. jem jagodziankę. jestem jedzona wzrokiem przez ukraińców. czuję, jak ślizgają się wzdłuż obcego ciała w swojej oswojonej przestrzeni. może też patrzą na jagodzianki. na szczęście tracą zainteresowanie mną i słodką bułką. moja głowa zdążyła zwizualizować kompletnie odjechaną akcję jagodową, a to dopiero początek. impresja robotnicza. zostaję jeszcze chwilę sam na sam z myślą o soczystych imionach ulic. jestem ciekawością. idę.
mijam tobruk – targowisko hurtowo-detaliczne. i na skinienie tych liter reanimuję wspomnienie szemranego dworca autobusowego, który jest za murem. musiałam stąd kiedyś odjeżdżać w dziwnym kierunku. ostatecznie nie zapamiętałam nic z mojego wcześniejszego pobytu w zachodniopomorskiem. chwilę zastanawiam się nad pochodzeniem pokiereszowanej pamięci, ale postanawiam zawinąć jej część w papier po jagodziance i wycelować zawiniątkiem w czarny kubeł na śmieci.
kilkadziesiąt kroków ulicą nową i czerwono. cegły, urząd morski, książnica taka dumna. na skwerze po prawej stronie odpust wojskowy. grają reagge. tańczą, moczą i śpiewają. przygrywa im podwawelska z grilla, musztarda kapie z papierowych talerzyków wprost na nagie kolana szczecinianek. jest wino, kobiety i dźwięk w tym rdzawym mieście. prawie hippisi po hippisach z epoki bigbitu i zadymionych klubów jazzowych. letnia atmosfera mogłaby przypominać festiwal młodych talentów 1962 czy 1963 r., kiedy to na szczecińskiej scenie debiutowali niemen, stanek czy majdaniec. notuję: czerwono-czarny plac tobrucki, tańczą eurydyki; na białych bluzkach plamy po tłustych palcach i musztardzie.
dalej dworcową w kierunku śródmieścia. miejski krajobraz coraz bardziej statyczny, wygładzony, złamany szarością. ludzie zmieszani, zblendowani z kolorem popołudniowego nieba. mijam niskie pastelowe bloki z klawiszami balkonów. tabliczki czekoladopodobne północnej polski, z których oceniające spojrzenia zderzają się z przechodniami. krytycy codzienności nawołują się półszeptem na dymka, kawkę, herbatkę, herbatnika. wszyscy mamy blisko do cukierni. i do bramy portowej. to ona w tej przestrzeni odlepia moje spojrzenie od ciągnących się klasycznymi alejami czynszówek. piękna jest, myślę, architektonicznie nic się nie zgadza, ale ta niekonsekwencja ma swój urok. na przestrzeni czasu miasto zrzuca skórę. niechciane warstwy zalegają w progach, załamaniach, tuż przed studzienkami kanalizacyjnymi i w wąskich przestrzeniach między płytami chodnikowymi. skóra ma warianty. pastelowe blokowiska nijak się mają do zjawiskowej bramy portowej. ale co z tego.
skręcam w świętego wojciecha. kamienice napinają swoje fasady. dotykam ich. zaczynam podejrzewać, że zawsze są tak chłodne i wilgotne. mokre pod spodem. mogłabym przysiąc, że za zasłoną półokrągłego balkonu ktoś zajada się fioletowymi pelargoniami. stare nawyki. pani z drugiego piętra porozumiewawczo puszcza do mnie oko, po czym puka się krzywym palcem w czoło. to reakcja na tego z parteru. widocznie wszyscy słyszą jego chrupanie. sąsiedzi pewnie widują go, jak mówiąc „dzień dobry”, rękawem próbuje zetrzeć kwiatowy sok z kącików ust. wszyscy słyszą chrupanie i wiedzą, że to nie kamienica skrzypi.
szczecin dźwięczy tramwajami, sygnalizacją świetlną, autobusami, samochodami jak inne miasta. może to bliskość wody tłumi pewne dźwięki, ale jest tu ciszej. liczę kroki i mijam ludzi, którzy nie patrzą mi w oczy. przeglądamy się w sobie bocznie i z ukosa. nie ma w tych gestach pewności. ten sam piasek chrupie nam pod stopami. poza tym – nic nas nie łączy.
idąc, oczekuję konfrontacji z miejską legendą. słyszałam o klimatach rzeźniczych z niebuszewa. w przerwie między krokami liczę na krew, która zadzwoni mi w żyłach. raczej podświadomie, bo nikt o tak zwanych zdrowych zmysłach nie liczy na konflikt z drapieżną reptiliańską energią. natomiast wzdłuż ulicy krasińskiego wyrastają coraz bardziej otumaniające kształty. miasto wysmarowane pogonią wytraca swój charakter w spojrzeniu z zewnątrz. pogoń, zagoń, rozgoń, przegoń, podgoń. dynamizuję jednostajny krajobraz amatorskich murali. rozgaduję, zagaduję, przegaduję kibicowską oczywistość. i zaczynam wierzyć, że rzeźnikiem z niebuszewa mógłby być na przykład niepozorny kibic lokalnej drużyny futbolowej. atrybuty lokalsów, czyli szkła pod pachą i w półprzysiadzie, w ustach niczym nie różnią się od reszty kraju nad wisłą. jemy i pijemy to samo przez to samo. wśród ludzi sprzed mitycznego monopolowego o wdzięcznej latynoskiej nazwie el sklepikos doszukuję się wspomnianego rzeźnika. jednak niebuszewo to przestrzeń potulna, cicha i zastana. od dawna chyba nikt tu nie namieszał. zresztą, czy okolica o imieniu niebuszewo-bolinko brzmi jak przedmurze infernum?
wyobrażam sobie, że lokalny drapieżca też mógł wcinać za młodu balkonowe kwiatki. z wiekiem przerzucił się na ciepłe ciało i miękką skórkę, która wynagradzała mu zmechacone dzieciństwo. na słodko. krew nie woda, na niebuszewie, mówią. ulica niemierzyńska (dawniej wilsona, rewolucji październikowej), która przecina to szczecińskie osiedle, pamięta swojego kanibala.
kręcę się wzdłuż i wszerz miasta. rozwijam skrzydła z nextbike szczecin. wsiadam na rower tuż przy placu czerwona torebka. powtarzam sobie jak mantrę: przygoda jest wszędzie, czeka za drzwiami. za każdymi drzwiami: domu, pociągu, dworcowego baru. postanawiam wracać nad odrę zachodnią. tam, gdzie płynie rzeka, stopy inaczej przylegają do podłoża. idziesz zgodnie z wielką wodą albo w przeciwnym kierunku. kiedy nikt za tobą nie woła, wybór trasy należy do ciebie. mijasz parki, a w parkach dzieci z rodzicami i oceniasz ich położenie względem twojego ciała. w głowie rysujesz tylko sobie znane mapy i połączenia. łączysz punkty jak na starych rysowankach, które czekały na dzieci w poczekalniach i przychodniach. od do, od do, do od. wewnętrzne mapy posiadają tylko tobie znane motywacje i uzasadnienia. ich granice są granicami twojej wyobraźni. możesz wciąż zmieniać trajektorie. obrysowywać i przerysowywać trasy. abstrakcyjne systemy. spadkobiercy twoich wędrówek. podżegacze codzienności.
pod rozłożystymi drzewami lekko kołyszą się plamy światła. ruszam więc w stronę rzeki. po kilku kawach czuję zawrót głowy. w stronę nabrzeża, bulwarów szczecińskich, bulwaru piastowskiego. w stronę dźwigozaurów, łasztowni i fabryki czekolady kapitańskiej gryf – tej z podróży pana kleksa. łasztownia pachnie czekoladą złamaną rzecznym mułem i rdzą. odra miesza się z ziemią, przez którą przepływa. uderza w gąbczastą glinę. porywa z sobą kamyki i korzonki, odrywa fragmenty i pcha w stronę morza. wilgoć osiada na czole, policzkach, szyi i niżej – zapach stali i rozgrzanej skóry.
nie wracam, nie spieszy mi się. mogę chwilę zostać. gdzieś w okolicy dworca kolejowego znajduje się przejście do innego wymiaru. może na którymś peronie, może tam gdzie wciąż trwają prace remontowe. ulica kolumba ma w sobie coś apokaliptycznego. nawet z kamienic skóra złazi inaczej. nie odrywa się płatami, ale schodzi warstwowo, jakby coś regularnie przecierało te fasady, pilingowało cegłę, żeby dogryźć się do sedna, dostać do kręgosłupa, wyssać kościec miejskiej narracji. kilka pękniętych okien na brudnym parterze. widzę manekiny w białych fartuchach, żegnają mnie niewidzącymi oczami i szepczą coś o wyspie jaskółczej, szczecińskiej wenecji, dawnych fabrykach poprzerastanych kamienicami, których mieszkańcy, nie wychodząc z domu, wciąż łowią ryby w odrze. rzeka nasycona płynie w stronę bałtyku. na powierzchni wody mienią się rybie łuski. błysk jest tak silny, że mrużę oczy. odpływam.
