bo tak naprawdę jelitkowo nie mogło istnieć bez nas, tak samo jak miasto nie mogło istnieć bez plaży i zatoki. to były naczynia połączone i chociaż dzisiaj jest zupełnie inaczej, pamięć o tym wydaje się niezniszczalna. […] ile razy staliśmy tam, na górze, nasze miasto wydawało się nam zupełnie inne niż to, w którym żyliśmy na co dzień. wtedy nie wiedziałem dlaczego, a dzisiaj, kiedy nie ma już bukowej górki, ani weisera, ani tamtego jelitkowa, dzisiaj myślę, że z góry nie było po prostu widać brudnych, zaśmieconych podwórek, nieopróżnionych śmietników i całej brzydoty przedmieścia, której symbolem mógłby być szary i oblepiony kurzem sklep cyrsona, gdzie kupowaliśmy oranżadę w butelkach nazywanych przez dorosłych krachlami.
[paweł huelle, weiser dawidek]
zna pan może gdańsk? a oliwę, jego północną dzielnicę? [..] piękne miejsce. białe plaże, słońce, w powietrzu zapach soli, wydmy, nad samym morzem sosnowy las, pośrodku starego parku gotycka katedra, bukowe wzgórza, z których widać morską zatokę, danziger bucht, a wszystko to tylko parę kroków od śródmieścia, skąd można w pół godziny dojechać tramwajem.
[stefan chwin, dolina radości]
między dziewiętnastowieczne wille w starej oliwie wciskano „plomby”, szare, czteropiętrowe domy podobne do tekturowych pudeł na buty. rozpoczął się najazd „wieżowców”, „falowców”, „punktowców” na puste pola zaspy i żabianki. nad miastem stanęła szklana kolumna „zieleniaka”.
[stefan chwin, kartki z dziennika]
I
powietrze rzadkie i czyste pachnie wilgocią, rzodkwią, wędzoną solą i wodorostami. nie jest ciepło, skwaru brak. kojarzę to miejsce z wąskim przesmykiem między światłem i cieniem. gdańsk najbardziej zmienia swoją fakturę pod wpływem wędrujących chmur. puchate suną po nieboskłonie, przysłaniają światłu dziennemu dostęp do chropowatej skóry miasta. nad pierzastymi nadbudowują się kłębiaste. bałwany. aura zmienia się z minuty na minutę. pod powiekami czuję niepokojącą ziarnistość miasta, które jest i nie jest jednocześnie w zależności od kąta padania promieni słonecznych.
kilka miesięcy narzekano na suszę, teraz krople ciężkie jak mirabelki wsiąkają w suchą ziemię. za deszczem drobny, kulisty grad, który mości sobie miejsce w czuprynach przechodniów. białe grudki szybko zamieniają się w mokre plamy i zastygają cienką transparentną warstwą na szkłach okularów, skórzanych butach i wełnianych płaszczach. kiedy aura kapryśna, pieszy myśli, że może sobie pozwolić na więcej. na ekstrawaganckie kroki przez śródmieście zakrapiane wiśniówką i przyprószone pudrem z pączków z najstarszej cukierni w mieście. bliskość morza jak hiszpańska tramontana. od wielkiej wody wieje wiatr – potencjalna przyczyna szaleństwa. ludzie pakują się do domów. szukają schronienia. pas ciśnień i nierówności przebiega między wybrzeżem i lądem. wąskie gardło wiatru poszerza się i wytrąca domowe zwierzęta ze słodkich snów. ludzie idą w tramontanę w ciemno. oni wiedzą, że to tylko warstwa pyłu i gniewu morza. między listopadem a grudniem dochodzi do mikrourazów w miejskiej przestrzeni. niepokój niewiadomego pochodzenia krótkotrwale miesza zmysły pomorzan. takie prawo wiatru.
nie pozbędę się tej myśli, więc po prostu po nią sięgam. chociaż gdańsk dzieli od hiszpańskiego miasteczka cadaqués 2044 km, czyli około 421 godzin ciągłego marszu, wiatr i atmosfera, w której w ciągu ostatnich kilku dni miesza, przypomina szaleństwo tramontany – chłodnego północnego lub północno-wschodniego wiatru. ludzie kolebią w podmuchach. nie patrzą sobie w oczy, tylko jeszcze niżej zaciskają czapki na uszach. włosy wirują, prochowce łopoczą, stopy szukają stabilnej pozycji. mijamy się pijani od gwizdu i siły powietrza, która roztrzaskuje się o fasady, witryny, mury kościołów i uderza w przechodniów z rosnącą mocą.
gabriel garcia márquez w morzu utraconych opowiadań pisał, że wiatr niesie szaleństwo. w polsce znają ten surrealny stan ducha może przede wszystkim górale. kiedy wieje halny, niejeden baca kręci na siebie szur. schodzi do piwnicy, gorączkowo i po omacku obija się po przestrzeni nieświadomości, odgrzewa dawno napoczęte spirytusy i po sowitym napitku zabiera się w drogę, z której nie ma powrotu – na niebieską grań. na kilka dni przed dramatyczną różnicą ciśnień ludzie opuszczają swoje domy i snują się ulicami miast, miasteczek i wsi jak śnięte ryby albo terkocą jak ludzka bomba zegarowa, niosąc strach i zagrożenie. są ludzie gór, którzy prowadzą notatki na temat wpływu halnego na naturę człowieka. odhaczają czarnymi szlaczkami kolejne śmierci bliskich i dalszych znajomych i krewnych.
nieprzerwany wiatr jako przyczyna szaleństwa jest przedmiotem zainteresowania psychiatrów. tajemna to relacja człowieka z naturą. wichura wszczyna awanturę w głowach i umysłach. wpada jednym uchem i nie wypada. wystawia nagą naturę ludzką na działanie sił wyższych. plącze myśli wietrzna glątwa. co poniektórzy próbują walczyć o życie jak strącone węgorze w zatoce gdańskiej pawła huelle: “któregoś dnia pojechaliśmy do jelitkowa zbadać stan rybnej zupy i to, co ujrzeliśmy, przeszło wszelkie, najczarniejsze oczekiwania. bo oprócz kolek w stojącej w bezruchu wodzie zalegały setki śniętych węgorzy, fląder, śledzi i innych ryb, których nazw nie znam do dzisiaj. wszystko to, na pół przegniłe i strasznie cuchnące, ruszało się w drgawkach. szczególnie węgorze, najsilniejsze ze wszystkich ryb, umierały długo. ich wijące się ciała pamiętam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata”. łączność między wietrzną północą a rozjuszonym południem, śniętymi rybami i góralami w oku halnego, pozwala zbudować metaforę majaczenia ludzkiego w obliczu sił, z którymi nie można się mierzyć.
u màrqueza tramontana, wiatr mieszkający za górami (łac. transmontanus) pojawia się w cadaqués, w mieście, do którego prowadzi jedna z najbardziej niebezpiecznych hiszpańskich tras. z barcelony trzeba kierować się na północny-wschód i dalej wzdłuż wybrzeża. tam rodzą się tornada. podczas wichury mieszkańcy cadaqués zamykają się w domach. wcześniej gromadzą pożywienie i napoje. na czas porywistych wiatrów bunkrują się w chłodnych grubych murach swoich kamienic i letnich hacjend. wślizgują się pod pierzynę tak, żeby zasłaniała całą głowę. żeby nie słyszeć gwizdu, który roztrzaskuje się o morskie fale. podczas wichury nie tracą energii na rozmowy, nie pracują, przesypiają szaleństwo, które obija się o ściany ich domów. nie kochają się, nie czytają książek, nie piszą, nie telefonują. wychodzą na lichy posiłek i za potrzebą. i tak kilka tygodni. czasami długich tygodni w samotności. w pierzynach, w gryzących wełnianych skarpetach, z różańcem między palcami ode złego.
gdańszczanie również mają zapasy na wypadek chwil narowistych. parzą herbatę z miodem i jedzą torty bezowe. inni sięgają po butelkę danziger goldwasser i gryzą marcepany. chrupią podstawki, trzaskają talerzyki. ludzie wracają na wcześniej obrane trasy. wiatr minie, szepczą między sobą zwierzęta. wylizują z futer resztki pyłu i gniewu nawianego od morza. jest czysto, coraz jaśniej. węgorze opadają bezpiecznie na dno, gdzie przezimują, zakopując się w mule, a śledzie bałtyckie tylko żegnają śliską zatokę i odpływają w stronę przymglonego horyzontu.
II
gdańsk przymorze. gdańsk brzeźno. zawsze chciałam tu się znaleźć. pamiętam, że za pierwszym razem nam nie wyszło. pomyliliśmy czas albo tramwaj, może konferencja się przedłużyła i zakończyliśmy dzień na starym mieście i w hotelu, a nie na plaży w jelitkowie. to kolejne imię, którego nie da się zapomnieć. jelitkowo, glettkau. najbardziej zabawna nazwa dla plaży. tak mi się wówczas wydawało i w sumie chyba dlatego chciałam tam trafić podczas pierwszego pobytu w gdańsku: żeby wwąchać się w bałtycką przyległość miasta, ocenić zawartość soli w powietrzu, dotknąć mokrego piasku, brodzić w morzu, zebrać wzrokiem niepokorne mewy.
wszystkie ptaki operują językiem i dźwiękiem, które wymykają się poznaniu. mewy mają szczególnie wrzaskliwy, nie znoszący sprzeciwu ton. dryfują na zimnym bałtyku, wpadają w mgłę, zbierają okruchy i organizują się w szwadrony. one przeciwko wszystkim gołębiom i wróblom nadmorskiej przestrzeni. idąc na szarych łapach poprzerastanych burymi błonami rozrzucają piach w poszukiwaniu skarbów. grzebią w ziemi jak kury wybrzeża. wyszarpują czerstwe bułki z sałatą i szynką, stare nędzne truchła ryb, kawałki czekolady albo zagubioną biżuterię letników. drepczą wzdłuż wybrzeża z nadzieją na grubszą przygodę. łączą zalety wszystkich ptaków, dzielą wady.
prawdziwe gangi są trzy: kurze, kocie i mewie, ale to dla mew wracam do nadmorskich miast i tego, co się w nich wydarza na styku nocy i dnia. a miarą tej wyobrażonej granicy są wzajemne nawoływania skrzydlatych kloszardów. jeśli długo balujesz i wracasz do przypadkowego pokoju, żeby zapaść się w cudzą pierzynę, to i tak nie dadzą ci spać. nie zaśniesz, bo gang czuwa, bo spaceruje, bo haczy pazurami nierówne dachówki; bo się potyka, żeby zajrzeć w twoje okno, puknąć ci na powitanie i zasugerować, że sen, który nie nadejdzie, od początku do końca jest fikcją. (tu obżarty kloszard, tnąc wilgotne powietrze, nurkuje po wczorajsze frytki z keczupem, i wraca, żeby szeroko się do ciebie uśmiechnąć). jeśli jednak mimo wszystko uda ci się zapaść w sen (właśnie zapaść, nie zasnąć), to mewa wwierci się w każdą sekwencję twojej projekcji. każda przestrzeń ma taką ekspresję, na jaką zasługuje. nawet jeśli mierzy się ją w decybelach.
III
bałtyk połyskuje na horyzoncie. przy brzegu zasysa szaro-zieloną wilgotność. zwija nadmiar. zostawia trochę mułu i kremowej piany. wygląda całkiem znajomo. pierze oprószone sadzą. drobne czarne kamyki na udawanej bieli. zero conchiglioni, które mogłyby przebić na wylot miękkość piany. jelitkowo, oliwa, wrzeszcz, neptun: znasz te imiona, jeśli podróżujesz wzdłuż wybrzeża. dzieci mają tu latawce o każdej porze roku. ręce nurkują w przepastnych kieszeniach i wyciągają skarby piratów. nawoływania. posługują się szyfrem, żeby żaden dorosły przez przypadek nie wtrącił się w ich dziecięco-nastoletnie konwersacje. skaczą do nieba i wyszarpują drewniane konstrukcje, małe awionetki czystego szczęścia. jesteś nad morzem. masz piasek w oku, sól pod powiekami, trochę wody w bucie.
to jest obraz gdańskiej plaży, po której chodzi się ciężej na bosaka. trzeba uważać na szkło i czarne szkliste muszle, które porzucili gąbczaści domownicy.
gdańsk oliwa, gdańsk wrzeszcz to przyjemność przedmieścia. masz w pamięci güntera grassa, stefana chwina i pawła huelle. nie tracisz ani jednej słonej kropli. bez słowa. daj morzu kołysać.