jeden z tych dni, kiedy idziesz, ale wiecznie się schylasz. jesteś wilgocią, która chlapie w bucie i spływa ulicami miasta, wzdłuż cherlawych alei – rozmoczonych zimną herbatą z herbatnikami. ze starego kredensu za szybą kryształową. twardą. idziesz, wspominasz wyznanie starego łodzianina: o towarzyskich mordoklejkach, które nie są dobre na zimne i chlapiate dni. jeśli pogoda się nie zmieni, to moje teksty o łodzi będą nietowarzyskimi mordoklejkami. jak ów jegomość z miasta łodzi nie wiem, czy nie mam butów tył na przód. od sasa do lasa. i chciałam opieprzyć go, ale nie mogło być źle, skoro widziałam tyle spadających gwiazd. i kometę – nad drzewami, która zapaliła się żywym ogniem na skinienie oka. przez mikrosekundę, milisekundę byłam z nią, z ognistą kometą, oko w oko, pół na pół. potem była tępa cisza, bo oniemiałam. o_nie_mia_łam.

imagine łódź czystą, transparentną, bez zawiesiny

Dodaj komentarz