na przełomie czerwca i lipca miasto zrzuca skórę z kaszy. wzdłuż fasad nie ślizga się wilgoć. zamiast tego oblepia je ciepło i chrupki gorąc odpada z płatkami zaschniętej farby. czekałam na to prawie siedem miesięcy. przynajmniej tak było w tym roku. teraz miasto bez popielatego filtra na niebie otwiera się na obojętne spojrzenia użytkowników przestrzeni.

łódź za długo grzęzła w szarości. ślepa i od tego bielma ja też nie widziałam już nic. teraz spływam wzdłuż konturu kamienic i spadam wprost pod nogi przechodniów. na miękki asfalt i w ślad po bucie z prążkowaną podeszwą. centrum polski kurczy się pod wpływem przechodniów. mierzwi na rogach: mechaci i strzępi. w popękanych ramach górnych pięter gruchają gołębie. wyłapują dziobami luźne nitki rozwarstwionych brzegów miasta. związują łódź i łączą ją z ziemią. blisko ziemi kłęby szarego puchu: podszerstek i kilka piór.

bałuckie gołębie. mrowie sinej szarości na tle gęstniejącego nieba. na żytniej techno ścina z nóg jegomościa opartego o zielony kontener. czarny kot przeciąga się, siada i liże mokrą łapkę. widzę ich wyraźnie, w każdym razie dokładniej niż zwykle, bo kamienice świecą światłem odbitym od lata. jest jasno na żytniej i dzieci skaczą kuksańca w otwartych oknach. na widoku. przez chwilę czuję się jak w dzielnicy czerwonych latarni, bo młodszy chłopiec ściąga majtki, dziko wachluje nimi nad głową i zrzuca z wysokości drugiego piętra na ziemię: między łapki kota i kuboty jegomościa strąconego przez techno, który wciąż opiera się o rozgrzany kontener. szczęśliwe blade dziecko, nogą opierając się o wystającą cegłę, ręką szukając kabla albo rynny, przemieszcza się do drugiego okna, gdzie wita siostrę i salutuje jej na powitanie. zeskakuje do pokoju i musi slalomem pokonywać przeszkody, ponieważ słyszę, jak zrzuca pufę, skacze na wersalkę i chyba sięga po pilota, bo po chwili głośnik ryczy w wąską ulicę przaśne i włochate „umtatata, celinka!”, „ona by tak chciała tylko ze mną”. wielogłos bałucki: proste piosenki.

teoretycznie nie dzieje się nic, praktycznie wszystko. codzienność wybucha nam pod stopami w tym samym miejscu i o tej samej porze, kiedy dzielimy niejednorodną przestrzeń ulicy żytniej. błogosławi nam techno pot pod pachami śmietnika.

[ciąg spontaniczy, etykietowanie] polesie stara przędzalnia na żeligowskiego gerbery w oknach pies zapatrzony na rapujące dzieci 28. pułku strzelców kaniowskich pieczywo gruzińskie i drozdżówki z jagodami szare firany bure firany msce spotkań społeczny dom kultury na rogu strzelców kaniowskich i więckowskiego pół marynarskiej klaty w małym balkonie liczy dzieci swoje i sąsiadów [zamykam typowi okna]

Dodaj komentarz