mokro. kwaśne oficyny wpadają zamglonym okiem i wypadają nosem. kicham w mielczarskiego i topię but w ulewie między czwartym a szóstym numerem gdańskiej. przysięgam, że nie widzę prawie nic: ulewa stawia bańki skórze miasta. błysk. zgrzytają wielkie nieba nad wysokimi kamienicami w zielonych rajstopach. zawsze przyglądam się tej połaci zgniłej zieleni, która plastycznie i ciasno oblepia kształty kamienic, rzekomo chroniąc je przed rozpadem albo upadkiem. kiedy zatrzymuję się przed jedną z nich, schylam się po mokre kamienie. jestem jak szymon cyrenejczyk. jakbym pomagała chrystusowi dźwigać krzyż.

każdy dźwiga swój. kamienica też i z każdym kawałkiem fasady oddaje fragment przechowywanej pamięci. przynajmniej ja chcę tak o niej myśleć. podnoszę kawałek fasady, który spadł na chodnik przez zielone oko siatki zabezpieczającej, a on zawiera w sobie pamięć o wszystkich lokatorach, ich rozmowach, gestach, śniadaniach, obiadach i kolacjach; zatrzymuje zapach rosołu, parówek i placków ziemniaczanych. zresztą w ten sam sposób myślę o zasłonach albo firanach, które powiewają nierytmicznie między mieszkaniem a kubaturą całego świata.

mleczne albo przykurzone materie wymiatają słowa z domów i puszczają z nich latawce. uwalniają pojedyncze głosy i polifonie awantur – wypuszczają na wolność, żeby roztrzaskały się o framugi sąsiada. wszystkie kurwy polesia błogosławione między chwastami, jak krzyczy pan spod piątki. myślę: chyba chwostami, i idę dalej. wszystkie kurwy lecą na łeb na szyję. w każdym razie za szybko, żeby je złapać i zgnieść w kieszeni. mam w niej same łupiny, trochę piasku. przemokłyby poleskie kurwy między chwostami.

Dodaj komentarz