I

czasami wydaje mi się, że niektórym gołębiom zupełnie nie zależy na życiu. chociaż – przyznaję – zdarzają się takie, które obchodzą ławkę w tę i we w tę, tuptają zawzięcie wokół wyplutych serc pomidorków koktajlowych, macają pazurkami resztki miąższu na ogryzkach. są takie, które zjedzą ostatni okruszek prosto z twojej otwartej dłoni. zanurkują w ciepłym zagłębieniu człowieka, żeby dostać się do środka. po okruszyny, po bułeczkę, po bułeczki okruszek, chociaż kawałek w maśle. nie ma w nich strachu, tylko oczy zawsze otwarte może bardziej przerażone. machnie skrzydłami, odfrunie i przyfrunie po resztki resztek. nawet okruch bułki w pesto. nieważne. chłodno, ale zje – przetrwa. to niektóre. inne gasną w dni wilgotne na schodach, strychach i poddaszach kamienic. mijasz nastroszone głowy gołębie. nie liczą na okruchy. nie liczą na nic. no może trochę na ciszę i chwilę ciepła. nie strzepują piór. siedzą nieruchome, jakby wyrzucone z okna jak te ogryzki bez miąższu. mają w oczach strach. więcej przerażenia. nie liczą na twoje potknięcie i swoją nagłą śmierć. nie liczą na kota ani psa. w wilgoci liczą kilometry minionych przelotów. zamykają się w sobie na głodową wieczność.

II

pomiędzy kamienicami

gołąb gołąb gołąb

i nikt nie pisze raportów z pojedynczych śmierci

pomiędzy kamienicami

siata z człowiekiem zimowe szmaty

i nikt nie pisze raportów z pojedynczego życia

przemknął mi, ale zdążyłam pochwycić jego sylwetkę kątem oka. suka zaszczekała dwa albo trzy razy. może chciała zwrócić moją uwagę, krzyknąć: “uważaj, czarny na horyzoncie”. nie był wcale czarny. to noc była głęboka i wietrzna. mówili w radiu, że tej nocy rządowe centrum bezpieczeństwa wysłało do obywateli pogodowe alerty o treści: “uwaga! dziś wieczorem i w nocy bardzo silny wiatr. unikaj otwartych przestrzeni. zabezpiecz rzeczy. zostań w domu, jeśli możesz”. i człowiek nie mógł, więc szedł. a może nie miał komórki. zresztą ja też nie mogłam i szłam, chociaż wiadomość odebrałam.

wiatr wkręcał się w górne piętra i wymiatał pozostałości po ptasim życiu. huczał między gałęziami, odbijał od konarów i fasad, żeby łupnąć w chodniki i rozlać kałuże. Nawet przez chwilę pozazdrościłam mu tej przymusowej i bezkompromisowej wywrotowości. czasami też chce się huknąć, żeby po demolce zawinąć grzecznie do domu, zdjąć papucie i wsunąć obolałe ciało pod ciepłą pierzynę. jakby co, to nie my, tylko ci, co zawsze obok.

tej upiornej nocy, podświetlonej pojedynczymi latarniami, których rzadkie pomarańczowe światło rozchlapało się na fasadach kamienic i wzdłuż popękanych chodników, szedł człowiek – bardzo szczelnie zapakowany w swoje życie zewnętrzne. szedł w myśl idei omnia mea mecum porto, podczas gdy życie wewnętrzne kulało w nim, bujało się z nogi na nogę. wiatr zagrzebany w czarną materię wirował za człowiekiem. znikał za rogiem jednej kamienicy, żeby pojawić się w wyjącej bramie. okoliczne przepierzenia i prześwity jęczały w obcym języku. od okna do okna odbijały się miejskie treści. za szybami stroboskopy albo ledy, a może to tylko wizualizacja wewnętrznego krzyku kamienic.

idziemy z suką – moim drepczykiem łatewką. ktoś musi mieć nisko zawieszoną łazienkę. słyszę, jak spluwa do umywalki gęstość całego dnia. tropimy. wąchamy. wiatr wtrąca się ze swoją opowieścią o człowieku, który zabłądził i od drzwi do drzwi próbuje odnaleźć drogę do domu, chociaż już ciemno i wieje którąś noc z kolei.

Dodaj komentarz