pluję pestkami papai na odległość, jem mango, ważę światło, odliczam dni do przestrzeni, mierzę odległość miejsca w czasie, inne trwanie, w cudzych słowach, w słowach obcych jest do niczego.
mam porachunki ze snem. z procesem zasypiania. nie potrafię spać. nie lubimy się z morfeuszem. boję się snu, bo zabiera mi czas, energię, psuje, miesza i mąci w nich łychą jak stara kuchara zalewajkę z codzienności
budzisz się i patrzysz na wnętrze dłoni. słone ciepłe linie.
wykrzyczeć ulicę albo ją wyjęzyczyć. wziąć między palce i zmechacić. potem pod językiem uformować z niej kulkę, ale nie połykać, tylko pozwolić jej puchnąć i wsączać się w organizm. opowieści o przedłużonym uwalnianiu. ekonomia dnia powszedniego. święto języka w pęknięciu chodnika.
mijam matkę i dziecko, mijam matkę z dzieckiem. chłopczyk trzyma w ręku kartonowe pudełko, może z chomikiem, może z małym kotkiem, chyba miauczy, bo niesie się za mną przerywana krokami kocia melodia, jakby ocierał się o kartonowe ścianki, jakby miauczał o uwagę, o dotyk drżącego ciepłego ciałka zgodny z kierunkiem wzrostu sierści. w kartonie jest jeszcze ciszej, ciemniej, chłodniej. matka z dzieckiem przechodzą przez wyblakłe pasy, idą w kierunku kamienicy z dykty. pachnie tartakiem, wiórami. na klatkach schodowych kartony wilgotnieją między palcami.
jak się dzisiaj czujemy?
dzień dobry, poproszę czarcie żebro, jeszcze kostkę szarego mydła, tego, co ostatnio, tu jest chyba za witryną, prawda? (ciszej: córka odmawia mycia twarzy mydłem w płynie), chwileczkę, mam coś lepszego (ekspedientka schyla się i przez chwilę tracimy ją z oczu, sięga po zawiniątko, szare mydło w szarym papierku. głos: podobno super na włosy, tylko trzeba poczekać na efekty, włosy odrastają, rosną nowe, żeby kobiety nie były łyse, bo teraz kobiety łysieją, o, takie placki im się robią, kobiety są coraz częściej łyse. głos: poproszę coś na wyziewy, no nie powiem, mi też czasami tak nieładnie, ale jemu to już tak, że nie można wytrzymać, wie pani… goździki i liść laurowy ssać i zbadać się, czy żołądek czysty, czy nie ma grzybów ani innych bakterii. obcasy i cichobiegi jeszcze przez chwilę skrzypią po gumoleum. ludowe głosy wychodzą zadowolone i z błogosławieństwem kłącza leuzei. uspokojenie. w powietrzu unosi się zapach czarciego żebra ze starej zielarni, nad którą widnieje mural z baba jagą na słomianej miotle. jest czysto w zabrudzonym mieście.
zielarnia bałucka jest matecznikiem języka. czyste złoto, czarcie żebro, szczodrak krokoszowaty, zaklęcia, imiona magiczne, wypowiadane raz na wdechu, raz na wydechu z uderzeniem koniuszka języka o zęby. twarda fonetyka, radykalna wiedza tajemna. paradoks. jestem druga w kolejce, ale nie chcę stąd wyjść, dopóki panie przede mną się nie wyjęzyczą, więc przepuszczam kolejne osoby, kobiety, mężczyzn, dzieci. głosy wchodzą w swoje ciała i wpadają w ceramiczne naczynia. dźwięki skraplają się na witrynach z grubego szkła. zawartość musi lekko drżeć od natężenia. ostatecznie zostaję sama. zapominam, po co przyszłam.
na przystanku tramwajowym stoją wieńce jak ludzie w kwiatach
w parkach liście w plastikowych workach
denaci jesieni, czerstwe ciała, może już się pokruszyły.