czasami jestem w mieście bardziej, niż mi się wydaje. w zmiennym tempie, wzdłuż ulic, szybciej, wolniej, zaciekle, z uwagą, chyba rzadziej bezmyślnie. nie widuję zbyt wielu użytkowników tych samych albo podobnych przestrzeni. mogę się jednak mylić. może i są. pewnie są. mijam ich na nieświadomce, bo chodzenie (nawet w określonym celu) może być formą medytacji i ma potencjał transowy. chciałabym wznieść się na taką wysokość, żeby ocenić rysunek, jaki wykonuję swoim ciałem na mapie miasta. ale nie o tym. odnoszę wrażenie, że inni ludzie z godnością znoszą warunki pogodowe. trzymają pion, wiatr nie urywa im głów, nie ciągnie za włosy, deszcz ich nie liże. ja pod wiatr wyglądam jak magnes, który przyciąga stare laczki, gazety, otumanione muchy i stosy opowieści.

żyję bardziej nocą, więc pracuję nocą, ale chcę najpierw pobiegać, chociaż nie potrafię. to znaczy umiem biegać, ale kiepsko to z boku wygląda. radośnie wybieram julianów. przyzwoita dzielnica, trochę więcej zieleni, schludnie i estetycznie. wciągam getry, zakładam bluzę, zmieniam sznurówki na ładniejsze i wychodzę. i biegnę. i próbuję. hiperwentylacja. wiem, że lepiej jeżdżę na rowerze, nawet na łyżwach lepiej mim to wychodzi. zapowietrzam się tuż przed parkiem mickiewicza. czym ja się tak zaciągam? skąd ten odpadowy swąd? kto znowu pali w piecu starymi kapciami góralskimi? tak bardzo nie ma czym oddychać.

biegnę dalej. za mną biegnie pies, a za nim następny. dołączają kolejne. biegniemy razem. chyba kiedyś już mi się to przyśniło. biegniemy zgierską, mijamy cmentarz, skręcamy w sowińskiego. kilka chwil na rozciąganie, więc opieram nogę o pobliski śmietnik. nie ma nikogo, kto ze stoperem mógłby teraz odliczyć czas mojego skłonu. zmieniam nogę, a w tym czasie psy tłoczą się ciasno wokół mnie. w oddali słychać głośne i żałosne miauczenie. ku mojemu zdziwieniu dołączają do nas koty. jest ciemno, więc nie mogę ocenić ich umaszczenia. podejrzliwie zbliżają się, przeciągają i zajmują miejsca między psami. ruszamy dalej. lekki trucht. jedna noga, druga noga, kilkadziesiąt łap. ziemia drży. żaden się ujada, dziwię się.

z sowińskiego w folwarczną, dalej aleją róż do orzeszkowej

obok sklepu myśliwskiego spluwam i julianowską szybkim krokiem noc chowa się w smogowej chmurze. dogasa. żegnam. żaden nie ujada. dziwne.

faktura łodzi, bałuty

Dodaj komentarz