I
widzę skórę tego miasta. jest poprzerastana w zbyt wielu miejscach. podświetlili stare ciało żarówkami o ciepłej barwie. no i niby wszystko gra, jak tak uderzam w płaty kamienicy. skóra odchodzi wraz z palcami. potem chyba zamienili stare żarówki na ledy. przez zmianę temperatury skóra schodzi szybciej i odsłania nagie mieszkania i klatki schodowe. miejscowe kino na wolnym powietrzu. kilka pięter. kilkadziesiąt zdarzeń, aktów miłości, przemocy.
pan w pani z panią pod panem.
zapomnieli o kocie na parapecie (boże, zaraz spadnie).
chłód na ścianach salonu, obrazy tv bez obrazy, internety, motywatory, przysiady
chłód na wilgotnych ciałach, gęsia skórka
kark kamienicy ugina się po raz pierwszy
II
blisko stąd do pragi. zawsze myślę tak o wrocławiu: piękne miasto, blisko stąd do czech. na dworcu głównym ociągam się przed wejściem w przestrzeń stolicy dolnego śląska. jestem przełomem i jest mi przykro. razem z latem odchodzi lepkość skóry, na której osiadają wrażenia. kolejność tych przemian notuję w ciele. inaczej reaguje. twarz jakby bardziej napięta, chłodne ramiona, zimne kostki. będzie padać.
koniec września, więc lato nie pachnie już kokosem, limonką, chlorem, zraszaczem powietrza. nie pachnie już świeżo skoszoną trawą, słodkim sokiem z moreli, słonym ciałem ani olejkiem. dzisiaj pachnie wilgocią i wrześniową samorodną pleśnią między kartkami. jeszcze: krochmaloną pościelą w pokoju hotelowym, myślę.
przecież już kilka razy wyjeżdżałam na całe miesiące. spałam w obcych łóżkach, pod obcymi dachami, jadłam z nie swoich talerzy, obcymi sztućcami. wypożyczamy sobie cudzość, mierzymy ją lub bierzemy z niej miarę. lubimy wchodzić w czyjeś buty. żonglować rolami. przeciągać po języku funkcjami społecznymi. bawić się brzytwą. ostrością ostrza, golić tak długo, aż zużyjemy narzędzia, stępimy ostre krawędzie tą zabawą w “moje, czyli czyje”. ze swojością jest trudniej, nie jest częścią pakietu startowego.
może trzeba dorosnąć do wysokości lady, żeby móc zrealizować receptę w światowej aptece dla nadwyrężonych. jakoś dojrzeć do konsultacji ze światowym lekarzem i światowym farmaceutą. może trzeba wyjechać, zrzucić skórę, zedrzeć żywe mięso do krwi, korzystając z obcych narzędzi. potem wziąć głęboki oddech i zaciągnąć się tym, co nie swoje, leżeć na nie swoim łóżku, spać w cudzej pościeli, obijać się o czyjeś ściany, jeść z przypadkowych naczyń, wkładać czyjeś ubrania, liczyć kroki, przecinając czyjeś trajektorie i próbując w miejscu przecięcia, w tym małym przestrzennym suple, zawiązać opowieść o sobie.
zmiany mieszkania przynoszą rozprężenie przestrzeni. metodycznie oczyszczasz ją ze zbędności. wietrzysz kieszenie, wymiatasz zakładki. jak nocna handlara wyruszasz w nocną wędrówkę ku lokalnym śmietnikom. targasz kartony na kartonach wypełnione torbami z torbami szmat, obuwia, starych kosmetyków i pamiątek po przeterminowanych wspomnieniach. jeśli ktoś spojrzy na ciebie z góry, może wzruszyć ramionami, zadrwić albo zaczekać chwilę i wyruszyć na śmietnisko tuż po tobie. żeby wytargać z kubła obce precjoza. żeby wejść w posiadanie fragmentu cudzego życia i się w nie przystroić. nić śmiesznego.
III
nie znam pochodzenia tego obrazu. czerwone jabłka wysypują się ze zmurszałej drewnianej ażurowej skrzynki. nie są zielone ani żółte, tylko twarde i krwistoczerwone, drobno nakrapiane czernią. jakby ktoś strzepnął nad nimi pędzel z czarną farbą. skórka jabłek jest napięta, nie ma wiotkiego miejsca ani miękkiej plamy, pod którą wilgotniałoby owocowe błoto. wbijam w nie palce, ale napięta skórka stawia opór. pachnie ogórkami kiszonymi, koperkiem i marynowanym czosnkiem. różnie dzieje się na bazarach. może ktoś chlapnął kwaśnym sokiem z beczki z marynatami. może sprzedawczyni jadła tego dnia zbyt dużo kiszonek i ważyła owoce w poplamionych octem rękawiczkach. nie wiem. pierwszy wrocław to dziwne jabłka.
musieliśmy zatrzymać się we wrocławiu w drodze do czech. to targowisko mogło przytrafić się nam przypadkiem. byłam wtedy mała, zapach jabłka trwale zespolił się z wrocławiem.
teraz, kiedy myślę i piszę wrocław, łączę obraz miasta z owocami. są ciemniejsze i nie pachną już marynatą. po pierwsze widzę dworzec i pociągi, w które przesiadałam się w drodze do żar albo zielonej góry. trafiła się przesiadka z morawy koło strzegomia. lato było lepkie. musieliśmy co jakiś czas zmieniać pozycję, żeby nie przykleić się do plastikowych siedzeń w wagonach bez klimatyzacji, a ja czytałam wtedy “pierścienie saturna” sebalda.
IV
nie ufa się tekstom pisanym nocą. nie ufa się sobie. słowa składają się za szybko. obrazy są zbyt łatwe. leżę w hotelowym pokoju i myślę o dwudziestu czterech tysiącach kroków w deszczu i na wietrze, kiedy czarne powietrze klei się do okolic powiek. mówią na to smog. zawartość pyłu zawieszonego wzrasta. plastik wpada do oka. kilka łez nie sczyści. stężenie, zagęszczenie – ładne słowa brzmią. kopci się dom twój, twarz i ciało. o jakości się nie rozmawia. możesz sobie za to postawić skrzydłokwiat na parapecie.
myślę o pierwszych trzech tysiącach kroków, za szybkich i zbyt łatwych. do pierwszej kawy w żabce. między jednym a drugim krokiem badam fakturę podłoża: żwir, piasek, beton, posadzka, chyba marmurowa, ziemia, ślina, uryna, krew, sperma, piwo rozlane w jednej z ciasnych uliczek starego miasta. niektóre miasta je mają. te lepsze, powiedzmy. podział jest tak niejasny, jak ta mozaika z tysięcy szklanych płytek – polską umazana.
zaglądam w okna. kawałek szkła ubity. wąska bruzda na oku. ktoś palił tu papierosy. dużo kopcił, bo pościel szara jest. żółte światło żarówki na poszewce. tu poduszka. kto śni sen grotowskiego w dużym mieście. synowie aktorów całkowitych w kołdrach z tytoniu, nadziei i mrugnięć. w łóżku ktoś chrapie. warstwy unoszą się i opadają. myślisz o literaturze. gdzie jesteś? gdzie jest żabka, którędy nad rzekę, jaka synagoga, która, którędy, kto mosty i krasnale niesie. donosi.