we wszystkich moich pracach faktura jest cechą fundamentalną, ponieważ tak naprawdę, gdy patrzymy na jakąś rzecz, nasze oczy jej dotykają [guido casaretto]


lublin to ćwiczenia (z) pamięci, gestu, ruchu, chodzenia. przede wszystkim z kroków. dotykam miasta, wącham je, słucham i liczę uderzenia na minutę, ilość pojedynczych dotknięć. jestem niewidoczna dla mieszkańców. przynajmniej tak lubię myśleć. przejście wschodnie jest dla mnie formą badania ziemi nieznanej terra incognita. potencjał. ładne słowo. potencjał świeżości. gorsza fraza.

spędzasz godziny w samolotach, dotykasz oceanu, prażysz inne słońca, depczesz błogosławiony piach. przesypujesz. ziarna od plew. tylko na niby. patrzysz w niebo, a wąski korytarz światła ślizga się od górnej powieki przez dolną do ust. wpada do otwartej buzi i osiada na języku. gorzkie słodkie słone kwaśne. odmieniasz przez przypadki wszystkie chrupkie smaki ziemi, po której chodzisz. chcesz mówić głośno w obcym języku, gubisz się w cudzych uliczkach, lubisz spać w nie swojej pościeli, dzielić życie z oddalenia.

ale nie znasz wschodu, który wrzuca po kilka głucho i twardo brzęczących monet do ciężkich od nieuwagi głów. uruchamia zapadnię i dzwoni, kiedy potrząsasz. wysypują się kadry, o których pamięć chcesz powalczyć, więc zapisujesz. skrupulatnie, wers po wersie z przerwą na lizanie palca. brodzisz wilgotnym mapę na białej kartce, zostawiając czarne mokre słowa. o krok od nich, myślisz o o’harze w anturażu wschodniej polski. masz na podniebieniu słowa o ukrainie i białorusi. jak się tu żyje w zderzeniach z bliskością. błogosławiona głowa w lodzie, która stężała w uśmiechu z szeroko otwartymi oczami na granicy wschodniej.

lublin jest opowieścią inną niż wszystkie. eseje piszą się same, kiedy miasto plącze się i kiełkuje jak tekst do poznania. dziwne topologie i teksty inne. kłącza patrzą i wchodzą pod powieki. składają jaja.

wąskie korytarze wzdłuż seledynowych kamienic o pochyłych fasadach. mech. bruk. okrągłe kamienie. kiedy źle stąpasz, chodzenie boli. obłe twarde kształty. każdy z pamięcią o codzienności. nadprzyrodzona kontynuacja: lubelska, rodem z szerokiej. imię ulicy na głos brzmi w całej okolicy, chociaż cicho. ciszej, niż może się wydawać. była i nie ma, a co było, a nie jest, pisze się w rejestr. korytarze wybrukowane samotnymi spacerowiczami. zapach dobrze spieczonej skórki chlebowej. wąchają. chłopiec patroszy bułkę. chrupie w zagięciu. z miąższu lepi kulkę. wkłada do buzi. rozpuszcza pod językiem całą słodycz mleka z miodem.

proces naturalnej krystalizacji zaczyna się teraz

masz ulepioną buzię

sklejone kąciki

zaschnięte kryształki

spróbuj coś powiedzieć

teraz

królewska, bramowa, rynek, złota, dominikańska, jezuicka, znowu rynek, grodzka zaprasowane pieszymi. bułki z serem, z makiem, kołaczyki. idą i wąchają. wciągają lublin jedną dziurką, drugą nie wypuszczają. i tak w kółko. do końca wschodniego świata: cebularz lubelski, cydr sadownika z mikołajówki, gryczak janowski, kulebiak generałowej kickiej, oranżada z kąkolewnicy, sękacz podlaski, żurawinówka biłgorajska. mak, mleko, miód, sezam. wypatruj ruchliwych cieni w oknach kamienic. uwijają się i plotą miękkie oprószone mąka ciasta w warkocze dla dziewczyn i chłopców pod spękanym sufitem. poranionym od nagrzanego powietrza.

grząskie zamurowania. miękkie kroki. ściany mchów. nad kamienicami niebo praży wełniaste chmury. nie będzie z nich deszczu. piekarnie pracują pełną mocą. para wibruje i unosi się. łączy z błękitem i panią lutką, która na żeliwnym balkonie stoi dumnie w podomce w duże kolorowe kwiaty i dopala fajkę. pewnie tę, którą palił kot na grodzkiej. witam się i żegnam. pani lutka unosi się na plastikowym krzesełku i pozdrawia w dobrym stylu. jeszcze się zobaczymy.

kiedy szybko i za dużo, współczesność wibruje w ultrafiolecie i technikolorze, pani lutka wciąż macha. odłożyła fajkę i teraz, z dystansu, widzę białą wykrochmaloną chustkę na pożegnanie. babcia miała dokładnie taką samą, tylko haftowała brzegi w pętelki i mandorle. składała na cztery, czyli na osiem. analogowa pani lutka w cyfrowych dekoracjach. krakowskim przedmieściem piszę powoli i przed siebie, przez ogród saski do wieniawy i w okolice galerii labirynt. bliżej, coraz bliżej, rośnie biały neon “tam już nic nie ma”.

Dodaj komentarz