z zachodu na wschód. z północy na południe. miasta usunęły ślady po swoich nieswoich żydach. miasta poranione, z bliznami po dzielnicach i miejscach żydowskich. rany jątrzą się pod spojrzeniem z zewnątrz, kiedy cudza wyobraźnia zaczyna wplatać się w miejską tkankę. wchodzi w przestrzeń, która niby była, ale wciąż jest. rysunek staje się widoczny. przez mapę miasta przeświecają ślady: domy, ulice, skrzyżowania, skwery.
gruba linia, wyrazista kreska, miejsce wcielone: zrost. wszystko lekko drży pod czujnym, uważnym, ciekawym okiem obserwatora. szepcze i rozwija swoją opowieść o przeszłej codzienności – głośnym śmiechu, chwilach radości, bólu, cierpieniu i żalu. miasto pod miastem, warstwa pod warstwą. wyściełane żydowskimi narracjami, przykładami ich pojedynczych realizacji. przestrzeń ma swoją indywidualną i zbiorową pamięć, którą sprawnie operuje. na fasadach kamienic wyświetla pozornie nieobecny film. krucha projekcja na pękającej fasadzie. mówią, że gdzieś kiedyś ktoś rzucił pestkę, która zaklinowała się w przestrzeniach między betonowymi płytami. mówią, że dała życie tutejszym tajemnicom. I stamtąd, z tego niepozornego ziarna w szczelinie, da się słyszeć żywe głosy, fragmenty opowieści.
w białymstoku były chanajki, w lublinie podzamcze. te dwie nieistniejące dzielnice wiążę podczas podróży przez wschód. mowa o ranie może być zbyt oczywista, banalna, dlatego chcę opowiadać przestrzeń żywą – tę, która buzuje pod wierzchnią warstwą, pod naskórkiem miasta. a ziemia nie jest jałowa.
żylaki pod cienką warstwą codzienności. kto słyszał o tym, żeby przemocą próbować przedrzeć się przez skórę. nic nie krzepnie, nic nie rdzewieje, nie warzy się. wszystko trwa. ziemia jest obfitością, gęstością, przeszłymi zdarzeniami. jest obietnicą opowieści. to, czego (już) nie ma, otwiera podróż do wnętrza tego, kto dostrzega nieobecność i brak. nieobecność krajobrazu – miejskiego czy naturalnego – jest motywacją podróży do wnętrza. uruchamia maszynę pamięci i doświadczenia. jakby język stanął kołkiem. jakbym nagle poczuła, że o lublinie nie da się mówić inaczej, niż w języku wielu kodów – silnie zmetaforyzowanym i piętrowym.
wybieram trasę przez bramę krakowską i oko cadyka z zaułkiem władyslawa panasa. zimno wchodzi w pory skóry. cierpną policzki i palce. wsuwam je głębiej – pod rękaw. przeszkadza mi już tylko głód, ale postanawiam odszukać kirkut i ohel widzącego z lublina, o którym tak gęsto pisał teoretyk literatury. mijam sklep cynamonowy i wiem, że mogłabym być krok od domu. lublin schulzowski? wszystko dzięki niekonwencjonalnemu profesorowi, który miasto widział jako księgę, który miasto projektował jako księgę, który lublin osadził w samym centrum nowej mitologii, magicznego pępka świata. odkąd wiem o bramie grodzkiej jako symbolicznym przejściu między dwoma światami: chrześcijańskim i żydowskim, odkąd zapoznałam się z charakterem działań teatru nn, który ma tu, w tym miejscu tranzytowym, swoją siedzibę, pozwalam się prowadzić wyobraźniowym koncepcjom lublina jako szczególnego miasta tuż przy granicy z schulzowską ukrainą.
czytam lublin jak uboższe rodzeństwo krakowa. przyznaję sobie to podejrzane i niejasne prawo. krążę w chłodzie i ciemnościach z myślą o icchaku horowicu lublinerze, czyli widzącym z lublina – chasydzie i charyzmatycznym cadyku, który, tłumiąc w sobie blask i światło, miał lewitować w kamienicy o numerze dwudziestym ósmym przy nieistniejącej już ulicy szerokiej, która przebiegała przez nieistniejącą dzielnicę. to białą plamę lubelskiej mapy opisywał władysław panas. zapuszczając sondę w głąb miejskich opowieści, rozpisał miasto warstwa po warstwie.
literacki lublin pod membraną kurzu. przecieram. alchemia, mistyka i kabała. “czechowicz” to nie tylko napis na jednej z kamienic placu przy farze. gdzieś unosi się duch i wyszeptuje historie widzącym uszom i słuchającym oczom. może w bramie grodzkiej. porządki mieszają się i plączą. bałamucą przechodnia. topografia i tekst przenikają się i wzajemnie uzupełniają. wiedział o tym martin buber, wiedział panas, józef czechowicz i inni. porządki topograficzny i tekstowy płyną, meandrują i plączą się. idę przez miasto, a miasto mi towarzyszy. rozwija się w miarę moich kroków. kilka wstecz, żeby nie zapomnieć, żeby zobaczyć, odczytać, zapamiętać.
ktoś pyta mnie o galerię. mówię, że nie jestem stąd, ale zaraz, zaraz, przecież kilka minut temu minęłam galerię labirynt. przechodzień szybko mnie koryguje. ma na myśli galerię handlową – plazę. no tak, powinnam była się domyślać, że nie może mieć nic wspólnego z mirosławem bałką ani mikołajem smoczyńskim. gryzę się w język. literatura to nie wszystko. lublin stoi sztuką współczesną jeszcze bardziej kruchą i ulotną niż myśl w formie słowa: sztukami performatywnymi, wideo, obiektu, instalacjami multimedialnymi. przewijam i odtwarzam realizacje autorów, których znam. wolne gesty lubelskie. sucha ziemia, mokra glina, szczere błoto. zapach świeżo mielonych nasion i korzeni. zbrylone wilgotne wertepy, gliniane skorupy skweru, koleiny deszczu. w krokach zapisuję dużo o mieście-księdze, które jest bardziej, niż się wydaje. nawet jeśli nie potrafię tego nazwać, to wciąż jest. i nawet jeśli jestem tu po raz pierwszy, to czuję tę bliską obcość z oddalenia, z dystansu. miasto oksymoroniczne. przestrzeń, do której się tęskni, do której chce się wracać. porządek paradoksu. coś wystaje, coś się nie mieści, coś wyrasta z miejsc, z których wyrosnąć nie powinno. jak schulzowskie dziczki. w miarę wchodzenia w miasto, wyrastają elementy rzekomo niespójne, niepasujące do całości – pęknięcia, zrywy, ubytki, rozstaje. zewsząd patrzy na spacerowicza przeszłość znacznie silniejsza od współczesności.
lubelska przestrzeń poddaje się swobodnej myśli. warstwy tekstów miasta i kultury otwarte na inne głosy. martin buber pisał o podzamczu w gogu i magogu: “wzgórze zamkowe w północno-wschodniej części polskiego miasta lublina otaczały niegdyś bagna. nikt nie myślał o osiedleniu się na niegościnnej ziemi. ale oto przed około czterystu laty handlującym w lublinie żydom, którym nie wolno było mieszkać w obrębie miasta, przyszło do głowy nabyć tutaj grunty. dookoła zamku krok za krokiem osuszano place, do bożnic i szkół dołączyły niebawem najpierw domy najbogatszych, potem uboższych i najuboższych żydów, cisnęły się, przyczepiały, przylepiały do wzgórz i wreszcie prastary zamek ze swą wieżą, swym kościołem i mocnymi murami obronnymi wystawał wśród gęstej gmatwaniny uliczek żydowskich, żydowskich zaułków i żydowskich budynków”[1].
ulica szeroka, swoiste centrum dowodzenia lubelskim niepojętym, to zaszyfrowany, enigmatyczny tekst miejsca bez miejsca. w to puste miejsce patrzy z góry panas w oku cadyka (“miejsce realnej obecności, zwielokrotnionej pustki, miejsce odwróconego istnienia, puste miejsce śpiewu”[2]). nazwisko teoretyka literatury już na dobre wplotło się w lubelską tkaninę. nitka po nitce snuję się w stronę zaułku panasa, dla którego lublin jest tekstem, zapisem, księgą i “palimpsestem istnienia – zespalającym materialną fakturę świata z jego duchowym wymiarem”, “żywą metaforą” i “kontynentem wyobraźni”[3].
ulicą kowalską w plac zamkowy. w korzennych kolorach kamienice ciasno przylegają. okolica obdarta ze skóry zieje dziwną przytulnością. przyjemność patrzenia. zaułek panasa, podwale, zamkowa, przejście arkadowe. intensywna, obfita, płodna zieloność. dokładnie jak ją sobie wyobrażałam. ściany próbują mówić. pod palcami ledwo wyczuwalne tętno starego świata. tylko mroku nie ma, cienia “łap cichego mroku” czechowiczowej poetyki. czas nie ten.
Kamienie, kamienice,
ściany ciemne, pochyłe.
Księżyc po stromym dachu toczy się, jest nisko.
Zaczekaj. Zaczekajmy chwilę –
jak perła
upadnie w rynku miskę –
miska zabrzęknie. […]
W płowej nocy,
po kątach nisz głębokich
po bram futrynach i okien
załamany,
bez mocy,
cień fiołkowy uklęknie.
Dobranoc, miasto stare, dobranoc. Drogi białe wychodzą stąd na północ, zwężają się w ścieżyny, ścieżyny rozlewają się w drobne strużki steczek. Wędrowiec jest już tylko ciemnym punkcikiem na jednej z nich. Zniknął za wzgórzem.
Dobranoc, miasto,
dobranoc…[4]
mży. krążę wokół chłodnego i kamiennego
placu, który – zdaniem pawła próchniaka, swoim kształtem przypomina migdał albo
mandorlę. przechodzę wzdłuż i wszerz parkingu pod zamkiem. miejsca
zagęszczonego niepokojem nieistniejącej ulicy szerokiej. ktoś rozstawił
tymczasowe stoisko pod banderolą. śpiewają, rozdają zupę, chleb i głoszą rychłe
nadejście mesjasza. u progu przejścia w centrum pamięci o lublinie. kilka
kroków od niego.
[1] M.Buber, Gog i Magog. Kronika chasydzka, przeł. i wstępem opatrzył J. Garewicz, Warszawa 1999, s.4.
[2] P. Próchniak, Lublin: przyczynek do topologii palimpsestu, w: Inne przestrzenie, inne miejsca. Mapy i terytoria, wybór, redakcja i wstęp D. Czaja, Wołowiec 2013.
[3] Ibidem, s. 146.
[4] J. Czechowicz, Poemat o mieście Lublinie, [online] http://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/jozef-czechowicz-poemat-o-miescie-lublinie-1934/, [12.11.2019].
