skóra miasta oddaje gorąc zatrzymany w ciągu dnia. lubię te lepkie wieczory, które omiatają chrupką skórkę ciepłym zrywem o niejasnej proweniencji. rozgrzana skóra w wiatr.
jasne otwarte ciepło okna kamienic wystawione na arterie miasta – jeden organizm, wiele warstw: łódź
piłsudskiego długim gardlem z hasztagami #tojestbunt, #rebelia, #katastrofaklimatyczna, nie słyszę nic i nikogo, bo grzęznę w pyle równoległych samochodów. pylasta chmura żaru z metalu, lakieru, alufelg i gumy. szeregowe czteropiętrowce, które zjadły własne dzieci z papierków po telewizorze
śmigłego rydza: wąska twarz zerka na mnie spod wąskich czarnych okularów, dolna warga ciąży ku ziemi, odsłaniając wąski garnitur. różowa dziewczynka w cekinowej czapce z daszkiem improwizuje przystankowy disco dance. dalej aleją piłsudskiego: przechodzę obok głośnego szyldu z pierogarnią u moni i obok witryn wypchanych worami z flipsami
lipiec jest od lepienia ciepła w buzi
od mlaskania bąbelkami
wkładania słodkich palców w pępek
i pstrykania pestkami
od piasku, soli i kamieni
od nieba w ruchu i obcych nadgarstków poprzecinanych siecią widocznych naczyń krwionośnych
jest od kubatury ciał i ich miazgi
jest błogosławiony od ruchu między postaciami