słupieję na ogrodowej. nazwałabym to katatonią albo lekkim paraliżem. nie mogę oderwać wzroku. nieważne, że chcę: oderwać, oddzielić, odlepić, odkleić, odkroić. nieruchomość przestępuje z nogi na nogę, kiedy na wyższych piętrach duchy robotników wywijają rewolucyjną tarantelę jak nora ibsena – taniec na pohybel; w oczy pana; na dorżnięcie wolności.

świat łódzki ściera w kadrze scenę nieludzkiego okrucieństwa. to mogłoby wydarzyć się wszędzie, ale dzieje się na ubitej ziemi famułów: między zimnymi, miejscami roztartymi w rudy proch cegłami, między oknami uchylonymi na wieczność, ze skrzydłami skierowanymi w tył jak oko anioła historii paula klee. wiatr nie rozwiewa narracji mieszkań, ale zasysa powietrze z zewnątrz i wtłacza pompą do środka. żeby pamięć o przypadkach lokatorskich żyła dłużej. i dłużej. tłukąc się w środku między kuchnią gazową i odrapanymi tapetami w symetrycznie odbite rdzawe kwiaty.

surowa regularność niskich bloków jest ostateczna.

dlatego widok mięsa nie dziwi w tej okolicy nikogo.

walka, o której piszę, musiała trwać na przełomie nocy i dnia. w okolicy godzin, kiedy śpiący lokatorzy podwijają zmarznięte stopy bliżej ciała. wracają do siebie z brodą w kolanach, chrapią, wychodzą na siku albo budzą się na pierwszego papierosa. nie włączając świateł w pokojach, mogą też iść tępo przed siebie, drapać się pod pachą albo potykać o rogi dywanów: zakładki na kurz, pułapki na lunatyków.

do pokoi i korytarzy mogło wpadać sine, przełamane niezdrową szarością światło i liche powietrze: cienkie, ale wyczuwalne niepełną piersią. ten od papierosa oparł się o błyszczącą i zatłuszczoną framugę drzwi. wymienia zasoby z klatką schodową. wymienia płuca na drobne, które zrzuca i turla pod wycieraczkę sąsiada. na zwiady, bo nie ufa nikomu poza samym sobą. mógłby przysiąc, że to była zaledwie pięciogroszówka. żadna tam grubsza moneta. wzdycha z ciężkością operowanego dymem.

może to przez tę jego nieuważność. a przecież kot miał takie dumne umaszczenie: czarno-rudy z białym krawatem i cętkowanymi skarpetkami. rzadkość. perłowe kości upolowanych myszy przechowywał w dziupli – na szczęście. kot był samodzielną osobą i niezależnym lokatorem. od urodzenia ćwiczył się w formach opresji, dusząc okoliczne zwierzęta. jakby wiedzieli o tym wszyscy sąsiedzi. do nikogo nie należał, ale na przechowalnię najczęściej wybierał sobie mieszkanie henryka, który budził się na papierosa o najdziwniejszych porach i stawał przed drzwiami sąsiada, oddychając nadpsutym powietrzem złamanym wczorajszym alkoholem. wtedy kot, jeśli akurat nocował u henryka, raz-dwa prześlizgiwał się w najdziwniejszą porę dnia – zamkniętą w ciemnym przesmyku między błękitem pruskim a chwilą tuż przed wschodem słońca.

w wąskich korytarzach famułów czuć cierpki smak krwi, jej słodko-gorzką woń, jak wędruje między piętrami i wchodzi przez źle obsadzone drzwi. może to przyciąga koty? nie wiem. tylko tak przypuszczam, że surowy zapach juchy wzmacnia kocie ego i łechce futrzastą motywację potencjalnego zabójcy. wodzi na pokuszenie, drapiąc słodkie zwierzę za uszami i pod umazanym pyszczkiem.

tym, co zwiastuje i obwieszcza śmierć może być również osobliwa mieszanka aromatów, na przykład świeżo zerwanych i nieprzebranych, nieoczyszczonych jeszcze z korzonków i ziemi grzybów oblanych syropem, najlepiej jednak miodem. tak według mnie (i śladem pewnych antropologicznych ustaleń) może pachnieć zwiastun śmierci: grzybami w miodzie.

czasami wolałabym nie widzieć i nie wiedzieć, jak wyglądają czysto fizjologiczne targi i przepychanki; słowem: walka o supremację. nikt nie chciałby, żeby jego wzrok zatrzymał się o poranku na nieludzkiej zbrodni. możesz nią objąć cały świat, wziąć go w nawias za pomocą kadru wizualnej metafory ciemnych i głębinowych sprawek nieludzkich w mieście łodzi.

na proscenium fabrykanckich domów robotniczych, pamiętających twarde rządy zmęczonych ojców, spracowane ręce dobrych matek i dzieje zabaw henryka, antka czy władzi. oni tam jeszcze są. stoją nad gołębiem rozszarpanym przez kota. zafascynowani znaleziskiem. w żyłach krąży ta sama krew, kiedy ciekawość miesza się ze wstydem i strachem. na przedramionach wilgoć schładza się. kark sztywnieje, a kot szorstkim językiem żegna dzieci i znika za winklem.

patrzą

kogo kolej

jak wygląda rozpłatany ptak

jaki walor ma mięso

czy mewy są już w mieście łodzi i kogo dziwi ich obecność

ile srok jest potrzebnych, żeby zatrzeć ślady zbrodni?

Dodaj komentarz