o byciu w ruchu, o byciu w drodze. esej na pograniczu tekstu

idę. na marginesie chodzenia

włóczęga, wyprawa, tułaczka, podróżowanie związane są z szeregiem zachowań, czynności, działań życiowych i artystycznych (albo: takich o twórczym potencjale), które ściśle łączą się nie tylko z pojęciami voyeuryzmu, kolekcjonowania wrażeń, ale po prostu z fizjologiczną potrzebą bycia w ruchu. słownik języka polskiego podaje, że podróż to “przebywanie drogi do jakiegoś odległego miejsca”. to definicja nader wąska i wykluczająca szereg przygód związanych z różnymi, niekonwencjonalnymi formami podróży, np. do wnętrza. samo zaś słowo “podróż” łączy w sobie przyimek “po” i rzeczownik “droga”, który otwiera się na wielość związaną z przemieszczaniem się (święta droga to pielgrzymka).

popularny w mediach społecznościowych hasztag “wanderlust” odsyła do prawie stu jedenastu milionów postów. jego popularność wynika przede wszystkim z szalonego zainteresowania turystyką. każdy użytkownik sieci nie tylko chce być w enigmatycznym tam, gdzieś daleko, gdzie indziej, czasami ważniejsze jest zamieszczenie „ładnego”, umiejętnie wykadrowanego zdjęcia z podróży albo „zaliczenie” konkretnej przestrzeni, miejsca niż ich autentyczne doświadczenie. Od kilku lat notuje się zjawisko czegoś, co roboczo można by nazwać pornografią turystyki. wszystko jest na sprzedaż, dostęp do linii brzegowej morza i oceanu również. niektórzy nie dostrzegają podziału między turystyką a podróżowaniem. ciężko jednoznacznie określić wyższość jednego nad drugim. dlaczego deprecjonować kondycję turysty? czy warto w ogóle próbować rozgraniczyć te dwa sposoby eksploracji świata i jego rejestracji? pozostawiam te pytania zaledwie w zarysie, ponieważ nie stanowią one kośćca mojej wypowiedzi o byciu w drodze.

szkicuję natomiast zagadnienia wędrowania i włóczęgi w kontekście wejścia w miasto i/lub naturę. określam chodzenie, kroki jako aktywność, dzięki której spacerowicz i wagabunda wkleja się w krajobraz –trochę mimochodem, boso albo w trampkach odmierza przestrzeń w krokach, pieszo, na rowerze i z perspektywy kolejki podmiejskiej, metra lub tramwaju. świadomy eksplorator tylko mniej więcej wie, czego się spodziewać. bardziej zdaje się na intuicję. spontanicznie, czasami bez mapy, postanawia wyjść z domu. przecież podróż może wydarzyć się wszędzie, kilka kroków stąd, kawałek od symbolicznego “tu” albo – co wydaje się szczególnie ważne w przypadku twórcy działającego w przestrzeni sztuki – podróży można doświadczyć nie wychodząc z domu. praca artystyczna i intelektualna jest pracą wyobraźni i intelektu, czyli wiąże się z wejściem w krajobraz wewnętrzny i odbyciem odcinka trasy, którego efektem może być nowa myśl, idea, proces twórczy i ostatecznie dzieło sztuki.

odnoszę wrażenie, że pytanie o istotę wędrowania generuje nieskończoną ilość możliwych odpowiedzi. jakie znaczenia niesie ze sobą wędrówka? na czym polega niezwykłość tak przecież prozaicznej czynności, jaką jest chodzenie? otóż włóczęga – przede wszystkim piesza – jest formą medytacji i stanowi pochwałę pełnej obecności. w trakcie chodzenia proces myślenia ulega regulacji, myśli zestrajają się z krokami. ten czas, jak kroki, lepiej podzielić na mniejsze partie. trzeba mu pozwolić wrosnąć w rytm naszego ciała, spleść się z naszym oddechem: wyrównać oddech, kroki w czasie.

chodzenie wyprowadza ze strefy komfortu, pozwala “wyjść z siebie”, przekroczyć własne granice. co więcej – wymaga otwarcia się na nieznane i na niebezpieczeństwo oraz przygodność spotkania. w tym sensie spacerowicz godzi się na wszystkie możliwe konfrontacje – również z samym sobą. chodzenie budzi ciekawość tego, co pozornie błahe. przemierzany krajobraz rozpada się w drobiazgi i ulega ponownemu ułożeniu w głowie spacerowicza. to jak ciągłe scalanie rozsypujących się klocków. obrazy, dźwięki, zapachy, rozmowy, gesty, ciała innych na horyzoncie są tym, co współtworzy krajobraz. spacerowicz, który uwalnia zmysły, demontuje wrażenia i “gęste” fragmenty składuje w archiwum pamięci.

idę. wyruszam w drogę, bo muszę, bo chcę

zaduch. stagnacja. błąd rzeczywistości wyczuwalny pod palcami to zawsze drażniąca ostateczność. stawiasz opór, co powoduje szereg drgań. naraz wybuch, emocjonalna erupcja, a nawet niespodziewana agresja. diagnoza, rozpoznanie, pochodzenie: to wewnętrzny przymus ekspresji, ruchu, pisania. to coś, czego – jak każdego imperatywu – nie da się powstrzymać. gorączkowe tłumienie, picie kawy, parzenie pokrzywy, nawet ucieczka do pracowni malarskiej – żadna z tych sytuacji zastępczych nie może zatrzymać potrzeby poruszania się, potrzeby chodzenia w rytmie myślenia – czynności regulowanych i motywowanych wzajemnie. podróż otwiera i potencjonalizuje dyspozycje – zarówno psychiczną jak i artystyczną: pisarską, malarską. otwarcie: to jest właściwe słowo przeciw unieruchomieniu jako formie twórczego upośledzenia, a nawet śmierci.

duszna atmosfera, zastane powietrze, rutyna, powtarzalność odbierają siły twórcze. to fizyczny ból. boli przewidywalność, natarczywa swojość, multimedialna swojskość, wirtualny przepych, nadmiar wszystkiego, nadmiar niepotrzebnego: gazetek reklamowych podsyłanych pod nos na tanim, śmierdzącym papierze; billboardów z anielskimi twarzami, pełnymi ustami, zarostem na chrupkim latynoskim ciele; tych samych twarzy, tych samych rozmów, tych samych pustych konwersacji, mowy o niczym. niedosłowy, niedowidzenia, niedoczucia, niedorozwoje. nerwowa codzienność od poniedziałku do niedzieli.

co cię boli? plecy? kręgosłup?

boli mnie myśl o niedzieli.

każda forma zatrzymania generuje niewygodne poczucie “oswojenia” fragmentów wyobraźni, które nie powinny nigdy ulegać formie ani konwencjonalizacji. twórczość, nawet samo, gołe, surowe życie i doświadczenie codzienności, jest podróżą. podróżą. tu nie ma miejsca, nie ma czasu na zatrzymanie się.

pozycja dystansu przynosi lekkość i świeżość spojrzenia, a bycie w ruchu jest czynnością życiodajną i kreatywną. wchodzisz w obcość – w butach, czasami boso, i zadajesz sobie setki pytań o drogę. skręcić tu czy tam?, zajrzeć przez okno?, czy ten gest osoby, na którą patrzę, ma coś wspólnego z moimi codziennymi gestami. dużo chodzisz, robisz rekonesans kulturalnej i kulturowej warstwy miasta. próbujesz zedrzeć miejską skórę. patrzysz, co dzieje się w miejscach poprzecieranych. śledzisz pęknięcia i niespodziewane otwarcia fasad. płatki farby odrywają się od ciała kamienic. śledzisz ich chropowate fragmenty poprzerastane swobodnym splotem linii. tylko one znają tajemna logikę tych wzorów.

nagle uświadamiasz sobie pewne ważne zależności między sztukami wizualnymi a praktyką pisania. kiedy wzrok prześlizguje się po fakturze przestrzeni, szuka punktu zaczepienia. materialność codzienności potrzebuje kanału, dzięki którego ulegnie werbalizacji (również wokalizacji). przestrzeń miejska wprowadza kakofonię, rozdarcie i chaos, podczas gdy funkcją twórczości i pisania jest poszukiwanie punktów wspólnych, synteza.

wędrowiec to ten, który chodząc, bada przestrzeń i codzienność. spacerowicz, ktoś podobny do paryskiego flâneura, jest twórcą, rekonstruktorem i badaczem: “w człowieku zapuszczającym się w tłum rodzi się coś w rodzaju upojenia, któremu towarzyszą pewne bardzo osobliwe iluzje: pochlebia on sobie, że każdego unoszonego przez ciżbę przechodnia potrafi, sądząc tylko po wyglądzie, zaklasyfikować i przeniknąć w najtajniejsze zakamarki jego duszy”[1]. iluzoryczność takiego doświadczenia była i jest oczywista. żadna postać wyłowiona z tłumu nie jest reprezentantem konkretnego typu. w tłumie charaktery mieszają się. miraże indywidualności. rojenia.

dzięki praktyce chodzenia zmieniam konsystencję, negocjuję własną kondycję i poddaję w wątpliwość niezmienność tożsamości. podróżując, staję się niewidoczna, bo jestem z zewnątrz, spoza kręgu swojości i swojskości. jestem przybyszem, czyli tym, kto wchodzi, mąci i miesza. podczas podróży odczuwam własne znikanie, ale jednak jestem (czasami bardziej niż zwykle), ponieważ wszystko dookoła jest inne, zmienione moją obecnością. przemierzana przestrzeń ma walor światła – waży. i na tym chyba polega twórcza moc tej spacerowej iluzji. po podróży, nawet najkrótszej, nic nie jest już tym, czym było; ja nie jestem już tym, kim byłam.


[1] W. Benjamin, Pasaże, przeł. I. Kania, Kraków 2006, s. 55.

Dodaj komentarz