co drugi spacer mamy dłuższy. istnieje między nami niepisana umowa, że co drugi spacer to miejska włóczęga przewidziana na więcej kroków niż przepisowe pięć tysięcy, czyli połowa dziennego rozliczenia z kondycyjno-zdrowotną aplikacją w smartfonie. obie wyruszamy z podniesionymi głowami w bure miasto i na przekór jego osobliwej estetyce dbamy o kolorowy element w naszym spacerowym outficie. na przykład ja wplatam we włosy tęczową chustkę albo wpinam w nie designerską spinkę. mogę też założyć ultrakolorowe tenisówki lub skarpetki nie do pary. łacie wystarczy monochromatyczna bandana na piersi. i tak wychodzimy, zazwyczaj w podwieczorną czeluść miasta delikatnie zdelokalizowanego w stosunku do serca kraju. Stukamy miarowo: ja obcasami, suka – ciszej, pazurkami o krzywe płyty chodnikowe. Prowadzę ją na smyczy, żeby przypadkiem nie poniżyła się zziajanym biegiem w kierunku jakiegoś dachowca. zresztą niedawno przeczytałam, że pośpiech poniża. a że zawsze się gdzieś albo z czymś śpieszę, to przynajmniej te kilkadziesiąt minut mogę poudawać, że wszystko gra i generalnie jestem najbardziej lajtową i wyczilowaną cziką na dzielni.

spacer z moją dumną suką nie jest łatwy, ponieważ ma ona coś z błędnikiem albo po prostu się foszy. Chodzi zygzakiem, czego ja bardzo nie lubię, bo wprawia mnie w zakłopotanie, kiedy mijamy przechodniów. nigdy nie wiem, któremu z nich wejdzie w paradę, podłoży łapę, kto na niej zrobi takie wrażenie, że nie będzie mogła przestać się do niego wdzięczyć, piszcząc z zachwytu na całą dzielnicę. albo jeszcze inaczej: zobaczy spacerowicza z wilczurem i będzie chciała poszatkować ich na kawałki. z jakiejś ortalionowej i dresiarskiej nienawiści, która musiała w niej zakiełkować u zarania szczenięcych dziejów. wszak ma tu, w mieście łodzi, rodzinę. mama i siostra, ta grubsza, żyją sobie spokojnie na starym robotniczym osiedlu i w przestrzeni śródmiejskich kamienic mają swoje derki ze starych ręczników. wtedy myślę o tym, jak rozpieszczamy naszą dresiarę, jakie ma czyste miseczki, śniadanka, obiady, filtrowaną wodę i smaczki na maślane oczy.

idziemy, mijając mieszczan, mury i fasady różnej kondycji, babcie, które dźwigają stoiska targowe w reklamówkach – po dwie w każdej żylastej dłoni, młodzieńców na fali i na dopalaczach, oczy żywe i półmartwe, kroki trzeźwe, zwaliste i taneczne, głowy obute i buty bezgłowe. wchodzimy w alejki handlowe. raczej chłodno i kapie grudowato. na horyzoncie poliestrowe popiersia z wydatnymi bieda biustami, na które ktoś naciągnął kremowe koronki. spod lady wystaje kawałek sztucznej nogi, jakaś stopa w lakierkach. na manekinach od pasa w dół kolorowe stringi, składające się z dwóch sznurówek i kieszonki. zastanawiam się tylko, na ile zmian handlują w tym ulu jarmarcznym, o którym zapomnieli wszyscy święci poza tubylcami. chyba suka puszcza do mnie ślepko.

w drewnianych skrzynkach czezną warzywa i owoce, nad którymi unosi się siny oddech wieczornej jarzynowej śmierci. pomidory, selery, marchewki, cebule i aleja owocowa. ludzie porozumiewają się tu w zadziwiającym języku. mowa żywa o życiu, trudnych sprawach, relacjach koniecznie damsko-męskich we wszystkich odcieniach różu i czarnej tonacji. miękko i dżdżysto w otulinie z tak zwanego prawdziwego życia. tylko z rzadka ktoś kogoś w twarz chlaśnie siermiężną kurwą jak nagłym przecinkiem, który zawieruszył się w gładką wypowiedź z przymusu. przechodzimy obok rozsypanych jabłek, ze trzy sztuki nadgniłe. pan jabłecznik macha do nas zapraszająco, pan papierośnik zachęca do zakupu wyrobów tytoniowych i porozumiewawczo pstryka w naszą stronę zapalniczką. dziękujemy ładnie i idziemy dalej na spotkanie z bliskimi dalekościami w przestrzeni miasta delikatnie zdelokalizowanego w stosunku do serca kraju.

rynek, rynek, rynek może być i bałucki lub targowisko dolna, “taki przystanek”, mówią łodzianie. rynek, rynek, targowisko próżności, luźno zadaszona świątynia ciut tańszej wersji konsumpcjonizmu. kilka naw głównych, zamglone prezbiterium zajęte aktualnie przez gruchające gołębie, kruchta dla sprzedawców fajek, fajansiarzy i cacy chłopców, co matkę boską szalikową w pięty na stadionach całują. galante chłopaki w wieku obojętnym. coś między szesnastką a sześćdziesiątką piątką. od matki z głośnym ciamknięciem dawno odrośli. teraz miętolą coś w buziach, może jakąś trawę albo ten tytoń, który mają w katalogowej ofercie. nie, to guma do żucia, która ciągnie się od kłów po zęby trzonowe, rzadko niesfornie przylgnie do ułamanej jedynki. stadnie chichrają się przy swoich stoiskach, odpalając światełka do nieba. wiem, że się chichrają, bo choć tyłem do nas stoją, to plecy im tak ortalion rozpierają, drgają nerwowo w górę i w dół – niezabawnie. suka chce już zaszczekać i się upokorzyć szczerzeniem kłów, ale ją uspokajam i odchodzimy na boczny tor. chcemy uciec w porę przed gęstniejąca między nami a swojakami atmosferą. rynek, rynek, galante targowisko – miedź dźwięcząca albo cymbał brzmiący. targowisko, ludzi skupisko, ul musujący i mauzoleum języka żywego, “chrupiatego”, mówią łodzianie.

aż chce się iść dalej w tę gardziel miejską. Na każdym rogu psikus i psia kupa. przygodnie, wygodnie, pogodnie. i już kątem oka dostrzegamy budę 24 h z pieczonymi kurczakami. drób fajansowy obraca się na rusztach. witryna z chrupiącymi trupami o miękkim i krwawym wnętrzu. ptaki w równych rzędach. pani serwująca w przeciwieństwie do jej klientów jakaś dziś nie w sosie. jest i przedsionek z kilkoma stolikami, których w ikei nie widzieli. stoliki są białe i plastikowe, krzesełka ogrodowe z niewielkimi śladami po kulach czyjegoś wkurwienia. tę przedsionkową przestrzeń jadalną oddziela od ulicy szybkiego ruchu zasłona rodem z chłodni. pionowe pasy plexi albo inna cerata. wewnątrz nachuchane.

zdaje się, że suka znów puszcza do mnie ślepie, więc wyciągam szybko aparat, żeby uwiecznić tę napowietrzną restaurację. zdjęcie wychodzi poruszone. i nie ma co się dziwić. musiałyśmy kilka razy przejść w tę i we w tę, żeby je wykonać w miarę przejrzyście i nie oberwać, bo rodo. na zdjęciu widać wyraźnie: łodzianki dziabią taniego trupa i mają chude paluchy utytłane w drobiowych hormonach. a co pod tymi hybrydami to już tylko ich galante chłopaki wiedzą. po późnych obiado-kolacjach w napowietrznej restauracji 24h rosną wzdłuż i wszerz na antybiotykach panny mięsożerne.

sześćdziesiąt procent bałut pachnie naftaliną

wodą toaletową pani walewska i może “być może…”

pachną podwórka

wnętrza szaf, szafek i komód

lawenda i pół cytryny

na skrzydlate strachy

mole przesiewają mąkę

cerują rajstopy

grzebią w tkaninie płaszcza

reszta drażni nozdrza chmielem w urynie

wczorajszymi sandałami dymią kominy

co drugi spacer mamy dłuższy. mój pies znosi wtedy do domu pół dzielnicy. elegancko, jak przystało na sukę z inteligenckiego domu, wskakuje do wanny i już na wlocie maże ją podwoziem. przez chwilę sierść pamięta wszystkie bałuckie tragedie mijającego dnia: złe kroki, gówniane roztopy, miękkie rozchodniaczki, trochę śliny i uryny. we włosach ugrzązł dym. szybko pozbywamy się śladów miejskiej atrofii.

bałuty: sobotnie popołudnie
bałucki: opuszczony fajans
bałucki: na stoisku w dzień targowy

Dodaj komentarz