ba/łu/ty. północna strona miasta. południowa godzina (acedia, mówią, mówili)
czasami zamiast wrażeń zbieram etykiety miasta. najpierw rejestruję je mimochodem, a jak już wydadzą mi się ciekawe – ściągam na siebie całą lawinę identyfikacji wizualnych codzienności. jakbym się o nie potykała: o baner, tekturę, szyld, kolor i krój czcionki na tle ceglastych kamienic zanurzonych w raczej bezlitosnej przestrzeni północnej części łodzi.
tu nie hula wiatr, ewentualnie pada deszcz i osiada w szeroko otwartych porach skóry miasta: w pęknięciach fasad, chrapach gołych cegieł i opuszczonych gniazdach. potem, raczej ciszej niż głośniej, spływa w stronę nieszczelnych framug i zagląda mieszkańcom w twarze. czasami wilgoć paruje tylko po to, żeby skroplić się tuż przed oknem, na parapecie, który wówczas zaczyna nabrzmiewać, pęcznieć, rosnąć. zrzuca sąsiednie przedmioty. manifestuje swoją obecność: wilgotno, ciepło, ciemno. tak w grubym skrócie wilgoć ingeruje w kubiki mieszkań i komórki lokatorskie. rozsiada się szeroko jak basza i czeka na ewentualną ingerencję, która nie nadchodzi, która nie wiadomo, czy nadejdzie.
wojska polskiego jest długą ulicą, która przecina miasto w sposób bezpardonowy. z jednej strony aura nie tężeje, z drugiej już dzieje się z nią coś nie tak. na rogu franciszkańskiej można to poczuć w trzewiach. więc stoję tuż przy skrzyżowaniu tych dwóch ulic, na pasach z długimi światłami. znudzeni kierowcy sterczą, ja sterczę. kątem oka widzę, jak grzebią w zębach, szukają wygodnego miejsca na łokieć, mielą w ustach teksturalne przypadkowe mięsa z okolicznych bud, kapią na zakurzoną tapicerkę i tłuszczą miejsca po wczorajszej brodzie lub patrzą sennie w przestrzeń, albo – wręcz przeciwnie – trwonią stare dobre kurwy jak drobne. z tego kadru zapamiętuję sos ketchupowo-musztardowy na wyświeconym papierze wyrzucony na zielonym świetle. może polski sos tysiąca wysp – ekwiwalent poniedziałkowego szczęścia. i tylko współczuję umazanym, i im zazdroszczę. sama może chętnie wystawiłabym się na takie szybkie szczęście – na wyciągnięcie jednego ukłucia głodu. szybkiego do zaspokojenia.
tymczasem szeregi fasad mówią do mnie w języku kamienic i ich zawartości. trochę z nich po drodze tracę, ale część zbieram i układam na stosownej półce w głowie. stamtąd wysypują się zaczernione na szybko notatki. kilka znanych skądinąd fraz o szemranych sprawach miasta i jego wstydliwych, zapoconych kącikach. odkrywam to i zapisuję: „tak, przecież miasto też poci się w kącikach i może je to żenuje. wolałabym, żeby wcale nie”.
papierowy niebieski chrystus w oknie kremowego bloku donosi mi, że nie. nie wstydzi się. ten święty solidnie przyklejony, musi wisieć tam od dawna – bo szata wyblakła i oblicze jakieś nietęgie, niezadowolone, wzrok jak zwykle mrucząco spuszczony i pamiętający lipcowo-sierpniowe słońce, które bezwstydnie zaglądało mu w święte splątane materie. chrystus przy wojska polskiego obdarza przechodniów spojrzeniem pobłażliwym, łagodnym, jednak jakby również lekko lekceważącym. patrzy uparcie na drugą stronę ulicy, gdzie stoi biała – dość smutna – buda z kobiecą – zapewne wesołą – zawartością.
może gdyby mógł zejść z okna, to zakochałby się w tej siwej piekarence. miałby tylko mały problem z drogą na przełaj – ku piekarence z wiśniowymi ciastkami. zawsze wydawało mi się, że na tym odcinku trasy tory tramwajowe są wyjątkowo słabo dostrzegalne zza suchych strąków traw. i wyjątkowo trzęsie, co może mieć wpływ na zwichrowaną nieraz kondycję psychiczną motorniczych. w każdym razie – łatwo o wypadek. papierowy chrystus, który w akcie nagłego porywu serca albo desperacji zszedłby z okna, mógłby niechybnie zaplątać się w niewidoczne żelastwa i runąć boskim obliczem na pysk. jak pies. na bałutach i jak pies. w sumie okoliczni głośno mówią, że jak się zabić, to tylko na bałutach.
tymczasem nici z jego wycieczek i rozterek. ledwo dostrzegalne „jezu ufam tobie” wystawione na pastwę teraźniejszości i lekko odrywającej się popalcowanej taśmy klejącej. błogosławi i macha prawą ręką na wieczne pożegnanie. trochę współczuję mu tej taśmy na twarzy, pewnie z trudem łapie powietrze.
w sumie słabe to jego położenie. nie tyle surowo smutne, co właśnie zwyczajnie słabe – na styku dwóch światów albo pięciu dzielnic nieoczywistości miasta łodzi. gdyby tylko mogło mu towarzyszyć mniej kapselków i kaktusów, w których ciasno trzaskają szkła, a pod nimi sączy się dziurawa łódzkość. bo bywa przecież i tak. że łódzkość łodzian sączy się z rozbitych butelek, płynie wartkim strumieniem wyznaczonym przez układ płyt chodnikowych i wpada do studzienek, gdzie dalej krąży w arteriach kolosa na betonowo-glinianych nogach. tam nie słychać już nic poza stękaniem miejskiej ciszy i strachliwym bulgotaniem przedsionków.
mogę zdradzić, że kątem oka dostrzegłam, jak wycięty z papieru jezus powoli zbiera się z powrotem i wdrapuje na sąsiadującą z nim sansewierię – pokojowego żołnierza chrystusowego straży przedniej. pewnie w wolnym czasie, kiedy nie błogosławi przechodniom, gra w zielone. i tak od początku świata.
wczesna jesień w mieście łodzi ma zgniły albo żółtawy odcień, jeśli nie liczyć zamaszystych połaci soczyście czerwonego bluszczu, i porowatą strukturę. można zabić się o liście, całe kupy liści zgrabionych na chybił-trafił albo przepił-zapadł. we wrześniu jeszcze trochę chrupią pod niezdecydowanymi stopami (niezdecydowanymi, bo nie wiadomo, czy boso czy w kaloszach), ale na początku października – przeżółkłe, ponadgryzane i czarniawe – rozłażą się pod byle dotknięciem; jak wątłe ciałko zaśluzowanego płaza, który przedarł się przez ogrodzenie i wylądował w niesprzyjających okolicznościach: goły i wystawiony na pastwę ulicznego ruchu. taki jest mój stosunek do grabionych ton jesiennych liści – współczujący. i szczerze przyznaję, że zbiłabym piątkę z kimś, kto uważa podobnie. smutek konsystencji liścia wynika również z jego smętnego położenia i szerokości geograficznej. gorzej, kiedy skuwają je przymrozki. ostatecznie odbierają im godność. temperatura poniżej zera odmawia liściom prawa do istnienia. teraz już tylko chwila, jak rozniosą się pod podeszwami użytkowników przestrzeni. zimne naskórki, zamarznięte w mikrookruszynach. roztarte na proch.
nie czekam na zimę. brzydzi mnie. nie lubię biało-szarych przestrzeni i braku widoczności. zimą widzę nic. zarys bloków, sterty cegieł, kontury ulic z twarzami wyściubiającymi czerwone nosy przez przypadek. zima bocznych ulic pełna jest mszastych pohukiwań niezadowolenia, dławionych krzyków nieszczęśliwych rodzin, tłuczonego szkła i uderzających o siebie pustych butelek. o tej porze roku starość jest starością i niczym więcej, podobnie jak samotność, frustracja i histeria.
miasto nieruchomieje mimo pozorowanych ruchów i zatrzymanych gestów. sprzedawcy małego szczęścia i kiszonek na rynku bałuckim powinni na ten czas każdego dnia być wynoszeni pod niebiosa. to łódzcy herosi, dumni i twardzi ludzie – dostarczyciele rzodkiewek, kalafiorów, tysięcy odmian żółtych ziemniaków, zieleniny, ogórków i, rzecz jasna, grubych ton kapusty, która kwasi się i musuje w kolorowych wysokich beczkach. nie sposób przejść obok nich obojętnie. pękate i seksownie cuchnące przyciągają rozmemłane spojrzenia tych, którzy kalkulują wiecznie nadchodzące te same święta bożego narodzenia. za te maślaki, grzyby z pieczarkami, pierogi z kapustą i grzybami, kapustę z grochem. za te trupy karpie z pęcherzami na wierzchu dla dzikich dzieci. za wanny, w których długo umierały, i teraz nie można się pozbyć mdłej rybiej woni. charakterystycznej dla tych zwierząt, które już wiedzą. za rodziców, którzy pękają pęcherze po rozłupaniu młotkiem czaszki karpia. i za te ich oczy zamglone: w imię ojca i ryby, i kieliszka szklanego. amen