z rynku bałuckiego wąskimi uliczkami. byle przed siebie, chociaż czytam z ukosa swój chód w miejskich lustrach jak w szaletach interpretacji. w oknach z niejasnymi framugami. tam się też odnajdujemy: moje chodzenie i ja. dokładnie tak, jakbyśmy byli od siebie niezależni, a ono spełniało rolę nadrzędną, kierowniczą, z osobnym mózgiem, który reguluje swój rytm z ciężką pracą układu krwionośnego. jeden krok i jedno uderzenie serca. paul auster już to kadrował w zgrabnej frazie, którą przypominam sobie z dziennika zimowego: „By robić to, co robisz, musisz chodzić. Chodzenie jest tym, co przyciąga do ciebie słowa, co pozwala ci usłyszeć rytm słów, które zapisujesz w głowie. Jedna stopa naprzód, druga stopa naprzód i podwójne uderzenie serca. Dwoje oczu, dwoje uszu, dwie ręce, dwie nogi, dwie stopy. To, a potem tamto, tamto a potem to. Pisanie zaczyna się w ciele, jest muzyką ciała i nawet jeśli słowa coś znaczą, czasem mogą coś znaczyć, muzyka słów jest tam, gdzie zaczyna się ich znaczenie. Siedzisz przy biurku, by zapisywać słowa, lecz w myślach ciągle chodzisz, zawsze chodzisz, a to, co słyszysz, to rytm twojego serca, to jego bicie. Mandelsztam: zastanawiam się, ile par sandałów zużył Dante pisząc Commedię. Pisanie jako niższa forma tańca”.

i zawsze zastanawiam się, dlaczego akurat niższa. kiedyś zwrócę mu na to uwagę. co prawda dobrze brzmi, ale nie ustawiłabym praktyki pisania niżej od wszystkich form tańca razem wziętych. oba procesy są gestami ciała i umysłu przeciwko unieruchomieniu, przeciwko śmierci.

dalej wojska polskiego i skręcam w obrońców westerplatte. słońce wciąż ślizga się po balkonach niewysokich bloków. ich regularność mogłaby niepokoić, gdyby nie rytmika zapisana w kolorach. wzrok spokojnie unosi się, opada na parter i krzyżuje z balkonami na blokach sąsiednich. partytura mniejszego blokowiska. nie skowyt, ale symfonia parasoli, paproci, drewnianych zestawów ogrodowych, taboretów, stołków, rolet i ziarnistych markiz rodem z quasi-saint-tropez.

latem balkony są obiektem pożądania i przedmiotem zazdrości. sąsiad sąsiadowi zagląda w pelargonie. inspiruje się organizacją przestrzeni i zaszczepia na swoich metrach kwadratowych pewne rozwiązania: drapowane materie, najlepiej surowe: bawełna i len upięte wokół ażurowej huśtawki z wyprzedaży leroy merlin. bywa rustykalnie na łódzkich balkonach, szczególnie jak wjedzie lawenda, a leniwe południa mienią się jak kluski w maśle. mleczny spokój w betonowych kubikach na podwyższeniu. tak można czytać łódzką prowansję. skandynawski minimalizm również jest na miejscu. tak, niech biel i krem balkonów w ażurach i surówce, lśniące, wywoskowane drewniane niskie stoliki kawowe sygnalizują spokój mieszkańców blokowisk. wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. wierzę, wam, że jesteście spokojni, a w waszych żyłach krąży półwytrawna krew.

gorzej jesienią albo kiedy kwaśne deszcze nie przestają padać i woda wlewa się na balkony jak do miednic; wypełnia półmiski, chlupie w doniczkach, drażni rury, moczy ceramikę i wyślizguje płytki. to czas na zamknięcie prowansji i koniec negocjacji ze skandynawią.

można już sobie odpuścić, czyli rozpiąć pasek, uwolnić brzuch, biodra, uda, sięgnąć po koc i bijące rekordy ultrapopularności hasło „jesieniara”. Chciałabym neutralności dla tego słowa, więc każdego roku nie rozumiem, dlaczego nie jest ono na przykład przynajmniej trochę lżejsze. nie słyszałam o jesieniarzach, a przecież nikt nie gwizdnął im miłości do koca, kakao, termoforu i netflixa. jeśli czyta to jesieniarz, niech się odezwie i opublikuje swój bezprecedensowy manifest jesieniarza.

skandynawia faktycznie ma swoje hygge, które nie jest ukierunkowane ani obciążone jednoznaczną identyfikacją i niepotrzebna etykietą na rozpalonej świecy zapachowej. po prostu mieszkańcy blokowisk wycofują się do swoich mieszkań, opuszczają luksusowy bastion krainy wiecznie wschodzącego słońca i błogosławionego wielkiego błękitu. od tego czasu na balkonach będzie można spotkać już wyłącznie pojedyncze istnienia zawinięte w kucki i ćmiące ordynarne papierosy albo tęczowe gibony; współlokatorów z twarzami przysłoniętymi wełnianymi musztardowymi czapkami beanie, trzęsących się na wietrze i gryzącym mrozie.

nadchodzi buka, która w łodzi ma się nadzwyczaj dobrze. większość wita ją w swoich rozciągniętych swetrach, a za długie rękawy ściska w spoconych i zimnych dłoniach. spalane znajomości mają się dobrze. przypadkowi znajomi, chcąc nie chcąc sąsiedzi, podają sobie zapalniczkę na znak pokoju. z dymem puszczają oka rwanych opowieści o swoich aktualnych dziejach i stosunkach sąsiedzkich. gdzieś wcześniej, w innych okolicznościach przyrody zasłyszane, imiona przeplatają się z nazwiskami i sypią jak popiół z klatkowych popielniczek. z usypanego kopczyka nie drgnie ani jedno pozdrowienie.

szczerze pisząc, w tym czasie wolę być żukiem. może udaję, że się temu wszystkiemu przyglądam z zainteresowaniem. a może wcale nie. ale jesienią i zimą na tym skrawku europy środkowo-wschodniej wolę być żukiem – zgrabnym, ze złożonymi skórzastymi butelkowo-zielonymi skrzydełkami, ale żukiem, który w poczuciu nagłego zagrożenia i niepokoju niewiadomego pochodzenia – woli się wywalić na plecki, podwinąć odnóża i przeczekać. karą za roztargnienie może być rozdeptanie albo rozszarpanie przez dzikie, tak samo zmarznięte, nocne zwierzęta, albo połknięcie przez domowych pupili. wierzę, że w żuczym kubraku i z pokładami zmagazynowanej wyobraźni, czyli całkowicie alternatywnego i niezależnego życia – przetrwam czas gęsich skórek.

codzienność na bałutach wybucha zazwyczaj przypadkiem i najczęściej w dziwnych miejscach, zupełnie tak, jakby było ich mało.

Dodaj komentarz